ďťż
 
 
 
 

Wštki


Takie małe opowiadanko, póki co bez tytułu. By Aderon



Aderon - Nie 05.03.2006, 08:02:03
" />ROZDZIAŁ PIERWSZY
--Klęska--

Był dzień nie różniący się od innych prawie niczym. Słońce prażyło, na niebie żadnej chmury. Reynart nie miał najmniejszej ochoty opuszczać łóżka w bezpiecznym cieniu domu, jednak mus mu było ruszyć do pracy. Wygramolił się więc, po czym założył biały jak śnieg szlafrok. Obwiązał się w pasie, nie zapominając wziąć sztyletu. W Melbern prawie nikt nie ruszał się bez broni z domu. Włożywszy buty, Reynart wyszedł na ulicę i skierował w kierunku łaźni. Na ulicach prawie nikogo nie było, i nie dziwota w taki upał. Już parę sekund po wyjściu mężczyzna zaczął się pocić. Miał szczęście mieszkać dwie przecznice od miejscowej łaźni. W końcu ujrzał ten rozległy, choć płaski budynek. W środku było chłodno, gdyż sala wejściowa znajdywała się w sąsiedztwie basenu z zimną wodą. Przywitał go jeden z pracowników łaźni.
-Witam, panie Reynart, w którym dziś basenie pragnie pan się umyć? – spytał mały człowieczek przystrojony w niebieskie ciuchy. Na głowie miał już siwe włosy.
-W zimnym – odpowiedział dobrze zbudowany mężczyzna o czarnych włosach do ramion i przenikliwych, niebieskich oczach. Na twarzy miał meszek, którego nie dało się zgolić, a sam nie rósł. Był to efekt pewnego nieudanego eliksiru wiele lat temu w szkole. – trzeba odreagować na taki upał.
-Tak, sir. Zdecydowanie dziś gorąco. Zimna kąpiel... to będzie dwie sztuki srebra.
Reynart sięgnął do kieszeni szlafroku, po czym wygrzebał srebrny krążek. Grzebał jeszcze przez chwilę, jednak drugiej monety nie znalazł.
-Niech to szlag – zaklął – wziąłem tylko jedną srebrną monetę.
Popatrzył z nadzieją na pracownika, po czym powiedział:
-Zaraz wrócę, doniosę ten nieszczęsny pie...
-Ależ nie trzeba, panie Reynart – przerwał mu pracownik łaźni. – Stałym klientom należy się od czasu do czasu zniżka.
Mężczyzna wręczył srebrną monetę w wyciągniętą dłoń lokaja. Ten wyjął z pobliskiej szafy ręcznik i mydło, podając je Reynartowi.
-Zasady i drogę pan zna. Miłej kąpieli!
Niebieskooki wkroczył do pomieszczenia na lewo. Przyzwyczaił się już do widoku wielkiego basenu, przychodził tu codziennie. Nie każdy miał tak dobrą pracę, by sobie a to pozwolić. Reynart był strażnikiem miejskim, jednym z najlepszych w mieście. Dostawał dziennie jedną sztukę złota, czyli dziesięć sztuk srebra. Zanurzył się z rozkoszą w zimnej wodzie, tak cudownej w ten upalny dzień. Nie przeszkadzała mu lodowatość, był wyhartowany. Dopiero po kilku minutach wyszedł z basenu i pochwycił wielką, drewnianą miednicę. Spojrzał po innych kąpiących się. Było ich około dziesięciu. Był mężczyzna tak umięśniony, że aż brzydki, inny miał włosy i brodę długie, bardzo nieproporcjonalne do innych części ciała, które były prawie w ogóle nieowłosione. Reynart powiódł swymi sokolimi, niebieskimi oczami po reszcie ludzi. I nie tylko, bo był tu też elf, krasnolud, a reszta to kilku miejskich radnych i ze dwóch strażników miejskich, zażywających kąpieli przed pracą, tak jak Reynart. W końcu udało mu się wydobyć jedną z miednic z wysokiego ich słupa, po czym zanurzył ją do wody. Do sali wszedł jakiś mężczyzna z dwojgiem dzieci. Reynart patrzył leniwie, jak ojciec zanurza się w basenie, a dzieciaki biorą jedną z miednic. Westchnął i z całej siły próbował wydobyć z basenu drewnianą balę napełnioną już całą wodą. Udało mu się to za trzecim razem, przy okazji wylał jedną czwartą zawartości. Podniósł z ziemi mydło i namydlił się w środku niej. Kiedy skończył myć skórę, umył włosy, by potem je wycierać przez kilkanaście minut. Nigdy nie lubił wycierać włosów, ale uznał, iż w takim upale nie trzeba wcale ich wycierać. Z uśmiechem na twarzy tarł skórę, obserwując dwójkę dzieci, które bawiły się w najlepsze, pływając w miednicy niczym w łódce po basenie. W końcu włożył szlafrok, podniósł sztylet i wyszedł z łaźni z butami w ręku. Po pożegnaniu lokaja udał się spowrotem do domu. Nie wiedział, że ktoś tam na niego czeka. Otworzył drzwi (dałby głowę że zamykał je przed wyjściem) i wkroczył do kuchni. Nucąc znaną melodię, wyjął dwa jaja i bochenek chleba. Właśnie kroił chleb, gdy usłyszał szuranie krzesła w salonie. Zamarł z ręką trzymającą nóż, którego ostrze było już w połowie bochenka. Najciszej jak mógł, wydobył sztylet zza pasa, oraz nóż do mięsa z kredensu. Trzymając każde z nich w innej ręce, wyszedł cicho z kuchni, zmierzając w stronę salonu. Skoczył przed wejście, obracając się w locie twarzą do pomieszczenia. Uchwycił mgnieniem oka sylwetkę i cisnął nóż w tamtym kierunku. Widział błysk, po czym nóż leciał, fikając koziołki, w przeciwnym kierunku. Upadł u stóp Reynarta, który zrozumiał, iż ma do czynienia z magiem. Jednym ruchem znowu pochwycił z ziemi nóż i już miał go rzucić, gdy poczuł, że jest paraliżowany. Zamarł w dziwnej pozycji, nie mogąc nawet mrugnąć okiem, lecz trwało to tylko dwie sekundy, poczym mag cofnął zaklęcie i rycerz upadł na ziemię, upuszczając sztylet i nóż.
-Starzejesz się, Reynart – powiedział kobiecy głos. Znał ten głos... Już go kiedyś słyszał. – Kilka lat temu nie dałbyś się tak załatwić. Nie winię cię jednak – powiedział kobiecy głos, jakby po zastanowieniu. Reynart nie ruszał się. – Ostatnio dużo ćwiczyłam.
Mężczyzna w końcu podniósł głowę. Zobaczył kobietę stojącą na środku pokoju. Miała na sobie niebieską suknię, która podkreślała jej niebieskie, duże oczy. Włosy miała czarne jak smoła.
-Levenna... – odsapnął Reynart, podnosząc się z ziemi.
-Reynart... – zawtórowała mu obojętnym głosem.
-Co ty tu robisz?
-Postanowiłam złożyć ci wizytę. Tyle lat minęło...
Reynart nie wiedział co odpowiedzieć. Nie widzieli się od równo ośmiu lat, ośmiu lat samotności i tęsknoty. Nie myślał więc więcej, tylko podszedł i przytulił ją do siebie.
-Tyle lat minęło – powiedział. – Oczywiście nigdy nie przychodzisz w porę, zaraz muszę iść do pracy.
-Nie, Reynart. Musimy wyruszyć natychmiast.
Po chwili te słowa do niego dotarły. Puścił ją, i zapytał:
-Co znaczy wyjechać?
-To znaczy że opuszcza się miejsce obecnego pobytu i przenosi w inne.
-Dokąd mamy wyjechać? Dlaczego?
-No tak, wy nic nie wiecie – powiedziała, czymś zamyślona.
-My?
-Tak. Wy, miasto. Na wasze miasto ma po południu spaść deszcz meteorytów. Są prawdziwe – dodała, widząc szok na jego twarzy. – Ale podejrzewamy, że ktoś mógł ee... pomóc im spaść.
-WY podejrzewacie?
-Tak, wstąpiłam do zakonu magów w Ernvilen. Na miasto spadnie około dwudziestu pięciu meteorytów, wielkich jak ten pokój. Zniszczą one wszystko w promieniu kilometra od epicentrum, którego jeszcze nie ustaliliśmy. Wiadomo jednak, iż te kawały żelaza zwalą się prosto na miasto. Oho, chyba zaczęła się ewakuacja.
Reynart wyjrzał przez to samo okno, co Levenna. Rzeczywiście, magowie ubrani na niebiesko tak jak czarodziejka będąca w jego salonie, jechali przez miasto na koniach, wykrzykując przez magicznie zwielokrotniony głos obraz sytuacji. Po chwili wybuchła panika, wszyscy opuszczali miasto najszybciej jak mogli, nie dbając o zapewnienia magów, iż nastąpi to dopiero za około pięć godzin. Reynart nie mógł to uwierzyć. Jego miasto, jego posada w straży, jego dom... Wszystko przepadnie. Nie docierała do niego prawdziwa istota sytuacji. Z zamyślenia wyrwała go czarodziejka.
-Chyba powinieneś się spakować – powiedziała – weź niezbędne rzeczy. Ja zaprzęgnę swojego i twojego konia do wozu. Wyszła spokojnym krokiem. Reynart patrzył w drzwi jeszcze przez minutę. Docierały do niego krzyki z podwórza, krzyki uciekających ludzi, nawoływania matek szukających swych dzieci. Otworzył kopniakiem szafę, wyjął z niej kufer. Otworzył go kluczem, który był w zamku, po czym zaczął pakować ubrania. Nie spieszył się. Nie panikował. Chyba jeszcze nie rozumiał powagi sytuacji. Składał dokładnie spodnie. Włożył ich dziesięć par do kufra, po czym wziął się za bluzki, kurtki, płaszcze, peleryny. Zdołał wcisnąć jeszcze nawet parę długich butów. Zdjął szlafrok i przykrył nim część z bluzkami. Ubrał się w ubrania przygotowane jeszcze wcześniej. Włożył drugą parę długich butów, przewiewne spodnie, skórzaną kurtkę, na to wszystko narzucił pelerynę. Przepasał się pasem, przywiązał pochwę z długim mieczem, już trochę podniszczonym, a miejscami nawet zardzewiałym. Zrobił wdech i wydech, po czym wyszedł przed dom. Levenna już na niego czekała, siedziała na wozie. Nie miała bagażu.
-Zaraz będę gotowy – oznajmił, po czym wrócił do domu i wszedł do kuchni. Zawinął w papier trzy bochenki chleba, dużą kiełbasę i owe dwa jajka, które chciał zjeść na śniadanie. Głód ustał w nim od momentu przybycia czarodziejki. Napełnił wodą pusty, skórzany bułak. Po chwili zastanowienia napełnił jeszcze dwa. Udał się spowrotem do salonu. Zrzucił ze ściany obraz, po czym opróżnił zawartość dziury, która za nim była. Reynart nie miał zaufania do banków, więc cały majątek trzymał w domu. Zebrał trzy diamenty, jakieś dziesięć rubinów i kilkanaście szmaragdów. Porwał też sakiewkę, gdzie uzbierało się już około pół tysiąca sztuk złota. Wrzucił wszystko do kufra, po czym zatrzasnął wieko. Koszulkę kolczą, leżącą na oparciu fotela, schował do wewnętrznej kieszeni peleryny. Następnie zamknął wieko kufra na klucz, po czym podźwignął skrzynię na barki. Wyszedł przed dom, rzucił kufer na wóz.
-Szybciej – powiedziała Levenna, kiedy Reynart przywiązywał kufer do ściany wozu.
-Jeszcze sekundka – powiedział, po czym wbiegł do domu. Wziął pod pachę prowiant i bułaki z wodą, po czym usiadł na wozie obok czarodziejki.
-Daj, włożę to do kufra – powiedziała, biorąc od niego prowiant. – Ty bierz lejce i jedź już, szybko!
Reynart posłusznie chwycił lejce i popędził konie: swojego pięknego, białego ogiera, którego nazwał Eladamo, oraz czarną klacz czarodziejki, której imienia nie znał.
Konie pognały szybko między inne wozy i pojedynczych jeźdźców, którzy pchali się między innych, ratując życie. Nagle Reynartowi zajechał drogę wóz. Aby uniknąć kolizji, skręcił tak gwałtownie, że wóz pochylił się na dwa koła. Levenna, która właśnie skończyła chować prowiant, krzyknęła zaskoczona i przetoczyła się Reynartowi przez kolana, prawie spadając z wozu. Mężczyzna złapał ją w ostatniej chwili. Wybąkała coś, co miało być pewnie podziękowaniem i wróciła na swoje miejsce. Reynart zauważył, że teraz mocniej trzyma się poręczy. Jechali w milczeniu, manewrując pomiędzy innymi wozami, wsłuchując się w krzyk panikującego tłumu.
-Pojedziemy tędy! – krzyknął Reynart. – Na głównej drodze za dużo tłumu!
Skręcili w boczną uliczkę, gdzie nie było wozów, tylko panikujący piesi. Dużo ich nie było, lecz zdarzały się sytuacje trochę niebezpieczne. Najpierw Reynart potrącił jakiegoś człowieka. Upadł on, po czym wstał i biegł dalej, jakby nic się nie stało. Potem na wóz wtargnął jakiś mężczyzna z nożem, po czym zaczął iść ku czarodziejce i rycerzowi. Reynart krzyknął, by zszedł. Ten nie posłuchał, więc rycerz wyjął swój sztylet. Powstrzymała go jednak czarodziejka, przytrzymując go jedną ręką, drugą zaś kierując ku napastnikowi. Przymknęła powieki i przez kilka sekund mruczała coś pod nosem. Zbir był już przy niej, gdy nagle z dłoni czarodziejki wystrzelił żółty promień. Trafił go prosto w pierś. Siła uderzenia chyba połamała mu żebra, bo kiedy leciał w powietrzu, krzyczał przeraźliwie, aż w końcu uderzył o ścianę i zemdlał.
-Nie powinniśmy go tu zostawiać – mruknął Reynart, nie zatrzymując wozu.
-Zasłużył na to – odpowiedziała czarodziejka.
Jechali dalej. Rycerz zrobił właśnie efektywny unik przed wozem jadącym z naprzeciwka, gdy usłyszał płacz dziecka. Zobaczył małą dziewczynkę wykrzykującą coś w rodzaju „chcę do maaamyyy!!!”. Miała najwyżej osiem lat. Reynart zatrzymał wóz i spytał dziecko co się stało. Po jej jazgocie wywnioskował, że zgubiła matkę pośród uciekającego tłumu.
-Już dobrze, siadaj... Znajdziemy twoją mamę – powiedział Reynart.
Dziewczynka zawahała się chwilę, po czym z pomocą czarodziejki wsiadła na wóz. Przez całą tą szaleńczą jazdę milczała, najwyraźniej z przerażenia. W końcu Reynart ujrzał mur miasta. Skręcił w lewo, ku bramie. Nie było tam prawie żadnych wozów. Przy wyjeździe zatrzymała go dosyć spora grupa ludzi zbrojnych w pałki.
-Dziesięć złotych monet, bo nie wyjedziecie! – krzyknął jeden z nich, wyjątkowo paskudny i łysy.
-Od kiedy rządzicie bramą? – odrzekła czarodziejka.
-Od ewakacji – wystrzelił inny, brodaty.
-Dacie nam wyjechać, albo utorujmy sobie drogę! – krzyknął Reynart.
Bandyci nie wyglądali na przerażonych. Zaczęli otaczać wóz. Rycerz zaklął z cicha, po czym popędził konie. Potrącił z pięciu, może sześciu, lecz reszta złapała konie, zatrzymując wóz. Czarodziejka już od jakiegoś czasu wypowiadała zaklęcie, a teraz wystrzeliła ognistą kulą, która trafiła jednego bandytę prosto w głowę. Na tym się jednak nie skończyło. Kula eksplodowała, pochłaniając tylną część wozu i kilku zbirów. Dziewczynka krzyczała z przerażenia, a Reynart miał już miecz w dłoni. Skoczył z wozu na jednego z bandytów, który chciał zdzielić czarodziejkę pałką, gdy ta wypowiadała zaklęcie. Siła uderzenia zwaliła zbira z nóg. Reynart sparował uderzenie innego bandyty, po czym odpowiedział mu ciosem w klatkę piersiową. Ostrze niezdarnie wbiło się w ciało wroga, druzgocząc mu żebra. Teraz z półobrotu machnął rycerz swym mieczem, jednak stojący za nim bandyta uchylił się przed ciosem. Reynart poczuł, jak pałka boleśnie uderzyła mu o miednicę. Uniósł miecz, jednak w tej samej chwili Levenna strzeliła ogromnym snopem iskier, pod którym upadł nieprzytomny jego przeciwnik, oraz jeszcze kilku, których poparzyła czarodziejka, zanim czar się skończył. Reynart przyjął na swój miecz uderzenia dwóch kolejnych zbirów. Ciął głęboko jednego z nich mieczem, lecz nie zdążył go poderwać, by osłonić się przed ciosem w klatkę piersiową. Zatoczył się na wóz. Poczuł piekący ból w klatce piersiowej, aż zdał sobie sprawę, że czarodziejka wciąga go na wóz. Wdrapał się i zobaczył jak jego przeciwnika trafił taki sam promień, jak bandytę na wozie w uliczce niedaleko. Czarodziejka już nie czarowała. Strzeliła lejcami, a konie przebiły się przez resztę zbirów i wyjechały za bramę. Teraz wóz jechał z pełną prędkością, wspinając się ku górkom za miastem. Zebrało się tam już dużo wozów i ludzi, obserwujących niebo i miasto. Niebawem i ich wóz wjechał między inne.
-Roksana! – zobaczyli biegnącą ku nim kobietę. W jej oczach malowały się łzy. – Roksana!
-Mamo! – krzyknęła mała dziewczynka, o obecności której i rycerz i czarodziejka na chwilę zapomnieli.
Wyskoczyła z wozu i pobiegła ku matce. Obejmowały się przez chyba dwie minuty, po czym kobieta zaczęła dziękować Reynartowi i Levennie na zmianę, plącząc słowa i krztusząc się łzami. Reynart uspokoił ją ruchem ręki.
-Nie ma za co dziękować, droga pani, zrobiliśmy to, co trzeba było.
I odjechali po chwili na bok, z dala od innych wozów. Reynart nagle z całą mocą przypomniał sobie o głodzie. Wyjął więc bochenek chleba, ułamał kawałek, który wręczył Levennie, a sam zjadł drugi. Kiedy się najadł, z całą mocą wrócił też ból. Ból w miednicy i klatce piersiowej. Wiedział, że na szczęście nie ma nic złamanego, jednak te dwie części ciała z całej siły protestowały przeciw takiemu traktowaniu. Czarodziejka podjęła temat.
-Nie trzeba się znać na mieczach, by stwierdzić, że ten jest dla ciebie za ciężki.
-Wiesz, miałem dzisiaj kupić nowy. Ale stało się to... wszystko. A ty? Osiem lat temu rzucałaś zaklęcia jedno po drugim, a teraz ta medytacja zajmuje ci wielki.
-No wiesz – obruszyła się czarodziejka. – Te czary które rzucałam wtedy to była marna magia, słabe zaklęcia, których nie trzeba było długo wywoływać. A taka na przykład kula ognia, którą widziałeś przy bramie to zaawansowany czar, który trzeba rzucać około dziesięciu sekund.
-Rozumiem. A ten żółty promień? Też jest niezły.
-Chodzi ci o tak zwany złoty piorun. Tak, mocno uderza, raz mi się zdarzyło zmiażdżyć nim całą czaszkę pewnemu leśniczemu, który trochę za bardzo się do mnie zapędzał – rzuciła niedbałym tonem. – Mało brakowało, a by mu łeb urwało. Jednak wtedy trzymałam mu rękę tuż przy głowie.
-A jaki jest twój najlepszy czar?
-Już nie złoty, ale zwyczajny piorun, zwany fachowo błyskawicą. Ot, taką zwykłą, jaka z nieba podczas burzy strzela. Tylko że strzela z ręki. Rzuciłam to tylko raz. Jako iż to ładunek elektryczny, uderza w najbardziej mu bliskie metalowe, albo wodniste miejsce. Może równie dobrze trafić w mojego kolegę, więc nie używam go w wirze walki. Rzuciłam go raz, na pojedynku. Medytowałam chyba przez dwadzieścia sekund. Jednak mój przeciwnik też coś rzeźbił, po czym jego ognista kula minęła mi o włos głowę. Zanim zrobił drugą, leżał już martwy na ziemi, a jego ciało było prawie wszędzie zwęglone. A dymu było! Jednak strasznie mnie ten czar wyczerpał, czułam, że nawet teraz małego czarku nie rzucę. Tak, z dwa dni czekałam, żeby mi się odnowiła mana.
-Co?
-Mana. Tak w skrócie nazywamy moc magiczną, z której rzeźbi się zaklęcia. Kiedy się skończy, nie można rzucać więcej czarów. Im lepszy czar, tym więcej many zużywa.
-Z twoich opowieści wynika, że ostatnio sporo walczyłaś, Levenno.
-Z twoich popisów przy bramie wynika, że ostatnio mało walczyłeś, Reynarcie.
Rycerz zmarszczył brwi. Rzeczywiście, ostatnio mało miał do czynienia z bandytami. Szkoda że takie miasto, w którym już prawie została wytępiona przestępczość, musiało upaść. Już miał odpowiedzieć, gdy nagle usłyszał okrzyki tłumu niedaleko. Instynktownie spojrzał w niebo. I zobaczył kilka ogromnych kamieni lecących ku miastu. Po chwili kamienie zapłonęły. Spadały, zostawiając za sobą ogniste warkocze. Nagle jeden z nich uderzył w centrum miasta. Hałas był niesamowity. Meteoryt eksplodował, rozwalając kilka budynków. Od samego hałasu skruszyło się kilka następnych. Od tąd poszło już szybko. Coraz to nowsze meteoryty spadały na miasto, niszcząc po kilka budynków. Tłum obserwował wszystko w milczeniu. Nawet dzieci przestały płakać. Teraz kamienie spadały już bardzo gęsto, tworząc istny deszcz ognia na niebie, a na ziemi chaos. Reynart zobaczył jeźdźca, który wjechał do miasta. Nie było wątpliwości, że zginął. W dom, za którego róg wjechał, trafił meteoryt. Levenna mówiła, że będą one tak wielkie, jak jego pokój. Myliła się. Meteoryty były wielkie, jak jego dom. I na pewno nie było ich dwadzieścia pięć. Reynart nie liczył, ale spadło ich już co najmniej siedemdziesiąt. Nie ulegało wątpliwości, że to efekt magii. Spojrzał na Levennę. Na jej twarzy malowało się ogromne zaskoczenie. Teraz meteoryty uderzały tak szybko, że na górce zaczęły się poważne wstrząsy. I wszystko wróciło. Ludzie krzyczeli, dzieci płakały, psy ujadały...
I nagle część górki się osunęła. Nie stał tam nikt, jednak wszyscy zaczęli uciekać, uciekać jak najdalej od tego przeklętego miasta, od tego przeklętego deszczu. Levenna zerwała się do wozu, ale Reynart złapał ją za rękę.
-Poczekaj – powiedział. – Przeczekajmy to. Muszę zobaczyć to do końca.
-Zwariowałeś? Zginiemy!
-Nie rozumiesz! Wychowałem się tu, mieszkałem przez całe moje życie, przez dwadzieścia osiem lat!
Levenna patrzyła przez chwilę na niego przerażona, aż w końcu powiedziała:
-No dobrze... Ale jak się pogorszy to uciekamy!
Deszcz padał w najlepsze. Miasto nie było widoczne spod dymu, lecz w końcu meteoryty padały coraz rzadziej. W końcu spadł ostatni z nich, z głuchym hałasem wbijając się w dym. Nie było już nikogo. Zostali tylko Reynart i Levenna. Stali na górce, czekając, aż dym się rozwieje. Trwało to około godziny. Godzina milczenia, godzina żalu, godzina wyczekiwania. Pył opadł i zaczął padać deszcz. Nie wiadomo skąd w te upalny, bezchmurny dzień wziął się deszcz. Reynart nie dbał o to. Patrzył na to, co zostało z miasta. Jedna, wielka starta gruzu. Nic nie zostało. Nie mogło, przy takiej sile wstrząsów sejsmicznych. Przez miasto biegła wielka szczelina prowadząca chyba do samego piekła. Deszcz lał teraz jak z cebra. Aż dziwota – pomyślał Reynart – że nasze konie nie uciekły. Nagle przypomniał sobie dzieciństwo w szkole. Na lekcji astronomii. Profesor mówił, czym jest meteor. „Jest to wielka skała krążąca w kosmosie. Kiedy spada na ziemię, jest już meteorytem. Wtedy się zapala, a w tych reakcjach skała zamienia się w żelazo. Tak, dzieci, kiedyś słyszałyście pewnie, jak herosi mieli meteorytowe miecze. To właśnie z żelaza na meteorytach, z tych niewielkich ilości żelaza, jednego z najtwardszych pod słońcem, robiono takie miecze. Najpierw jednak trzeba taki meteoryt znaleźć, potem oddzielić żelazo od skały. Metalu tego będzie jakieś dwa kilogramy na jeden meteoryt duży jak krowa”. A może by sobie sprawić tai miecz? Och, jak cudownie by było mieć meteorytowy miecz... Nigdy takiego nie widział, ale wiele słyszał, a teraz marzenia z dzieciństwa stały się realistyczne. Na wręcz wyciągnięcie ręki!
-Muszę tam pojechać – powiedział, przerywając ciszę Reynart.
-Zwariowałeś? Chyba nie mówisz poważnie... Reynart?
-A dlaczego nie? – spytał, patrząc jej w oczy. Nie wytrzymała spojrzenia, spuściła wzrok. W końcu jednak powiedziała:
-Gazy kosmiczne, które przywiozły ze sobą te meteory, mogą cię zabić po pierwszym wdechu. Myślisz, że dlaczego meteoryty wybuchały?
Reynart uśmiechnął się.
-Byłem dobry w astronomii, Lev. Wiem, że te gazy powybuchały i już ich nie ma.
Widząc, że ma dalej niepewną minę, dodał:
-A jeżeli jakim cudem coś zostało, to deszcz to wszystko zniwelował. Czemu nie chcesz tam iść? Wiem przecież, jak cenne do eliksirów są kamienie z meteorytów.
To ją chyba przekonało, bo wsiadła na wóz i pokazała mu gestem, by siadał koło niej. Zrobił to, po czym chwycił lejce i pogalopował w kierunku miasta. Wóz staczał się po górce prawie bez pomocy koni. Nie musieli przejeżdżać przez bramę, ponieważ nie było już żadnej bramy i żadnych murów. Zostawili wóz na granicy rumowiska. Reynart miał nadzieję odszukać swój dom, jednak tu już nie było ulic, nie było domów, było tylko jedna, wielka sterta głazów. Szli w milczeniu. Levenna oglądała się za odpowiednim meteorytem. Teraz trudno było odróżnić je od zwykłego gruzu, zwłaszcza że przy uderzeniu większość porozsypywała się w pył.
-Co myślisz o tym? – zapytała w końcu, wskazując na meteoryt wielkości wozu, jednak o wiele wyższy.
-Za duży – odparł Reynart, oceniając jednego ze sprawców tego wszystkiego. – Nie wejdzie na wóz.
-Nie szkodzi.
Levenna wyszeptała jakieś zaklęcie, po czym meteoryt rozpadł się na cztery części. Zadowolona z efektu powiedziała:
-Ultradźwięki. Rozsypią każdy głaz, rozbiją każde szkło...
Po czym użyła znanego już Reynartowi zaklęcia telekinezy. Niewidzialna siła chwycił dwa kawałki wielkości konia. Na każdą rękę czarodziejki przypadł jeden kawałek. Czerwieniąc się z wysiłku, uniosła je w górę, i bardzo wolno kierowała w kierunku wozu. Reynart podbiegł, by podtrzymać jej ręce. Kiedy dwa kawałki znalazły się już nad wozem, Reynart powiedział:
-Tylko nie upuść, bo będzie po wozie...
Czarodziejka nie upuściła. Oba głazy gładko opadły na drewno. Reynart kończył je wiązać, gdy dostrzegł kawałek granatowego metalu wystającego z jednego z meteorytów. Uśmiechnął się sam do siebie. Wiedział, że w środku jest więcej.
W drodze powrotnej prowadziła Levenna. Milczeli przez jakiś czas, gdy Reynart w końcu zapytał:
-Do kąd jedziemy?
-Do zakonu magów. Nasz mistrz życzył sobie nas wszystkich na kolacji. Będzie nam gratulował dobrej roboty, użalał się nad losem Melbern i takie tam...
-Będę mógł tam przenocować?
-Będziesz mógł zostać, jak długo chcesz.
Znowu zapadła cisza, aż Reynart przypomniał sobie przemowę Levenny w jego salonie.
-To było twoje dwadzieścia pięć meteorytów wielkości mojego pokoju i kilometr kwadratowy zniszczeń?
-Po pierwsze nie kilometr kwadratowy, tylko „koło o promieniu około kilometra”...
-To miasto miało prawie pięć kilometrów wzdłuż!
-A po drugie – ciągnęła czarodziejka nie zwracając uwagi na słowa rycerza – to jestem tak samo zaskoczona ilością i wielkością meteorytów, jak ty. Oczywiście w tym wypadku były one też odpowiednio większe, nie ma co...
Reynart nie dyskutował. W milczeniu przejechali kolejny kilometr, a potem rozmawiali o tym, co się stało. Według Levenny tego nie mógł zrobić jeden czarodziej. Musiało ich być około... dwudziestu i to o niemałych zdolnościach.
-Ale najważniejsze to teraz dowiedzieć się kto i dlaczego. I schwytać go, zanim zrobi to znowu. Ale przez tą dyskusję całkiem zapomniałam o meteorytach. To dla nich chciałeś wrócić do miasta, tak?
Reynart nie kłamał.
-Tak.
-Dlaczego? Czyżby doświadczenia z eliksirami nie były dla ciebie już zbyt przykre? – pogładziła ręką po jego meszku na twarzy.
-Nie, nie były przykre – stwierdził Reynart. Nigdy mu ten meszek nie przeszkadzał. Był dzięki niemu o wiele przystojniejszy. – A poza tym, to nie chcę ważyć eliksirów. Potrzebne mi żelazo.
-Ach tak. Niezwykle pomysłowe, przyjacielu. Meteorytowy miecz... nieźle brzmi, co?
-Owszem. Nie wiesz może czegoś o takich?
-Nie jestem znawczynią mieczy. Wiem tylko, że meteorytowe żelazo jest strasznie twarde i dość lekkie.
-A eliksiry z kamienia meteorytu co dają?
-Kiedy do eliksiry doda się trochę proszku z tej skały, zyskuje on o wiele większą moc. Trzeba tylko wiedzieć ile eliksiru do jakiej ilości meteoru. Po dodaniu starczy jeszcze kropla mignanium, które rozpuści pył i rozcieńczy jego moc w eliksirze. Wtedy na przykład eliksir powodujący dwa razy szybsze gojenie się ran spowoduje sześć razy szybsze, a po wypiciu eliksiru przeciwbólowego ze szczyptą meteoru nie poczujesz bólu, choćby ci kamień nerkowy do pęcherza schodził.
-Przydatna rzecz.
-Tak. Jednak proszek meteorytowy traci swą moc po tygodniu, chyba że wcześniej zostanie rozpuszczony w jakimś eliksirze.
Jechali dalej, aż zapadł zmrok. Żadne z nich nie było zmęczone. Postanowili kontynuować podróż.

KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO

Mam nadzieję że się podobało. powiadanie jest bardzo długie (65 stron w Wordzie), na na dodatek to co napisałem do dopiero wstęp! To chyba książka, nie opowiadanie będzie. Żeby nikt się nie wystraszył rozległością tekstu, podzieliłem go na jeszcze mniejsze rozdziały niż planowane, ale to tylko dla potrzeb forum.
Część druga ukaże się, kiedy chociaż kilka osób będzie zainteresowanych.




Aderon - Pon 06.03.2006, 14:13:19
" />22 wyświetlenia, a nikt nie komentuje. Jeżeli ktoś przeczytał całe, to niech skrytykuje, bo muszę wiedzieć na co zwracać uwagę, pisząc kolejne rozdziały.



Ivan - Wto 07.03.2006, 09:34:07
" />No dobra niech Ci będzie Może jak ja trochę napiszę, to reszta się pokusi? ^^ Opowiadanie fabularnie jest całkiem niezłe, ale mam wrażenie, że ocierasz się ostereotypy, aczkolwiek nie ma sensu tego pisać, bo nie ocenia się ksiażki po okładce (czyt. prologu). Mam natomiast nadzieję, że będzie uknuta intryga itd. itp. :]
Co do reszty: nie wiem w czym ty to piszesz, ale naprawde przydałoby się pisać w wordzie ;p Widać czasami rażące błędy ortograficzne, ale ogólnie jest OK.
Powiedz, że się cholernie czepiam, ale na początku trochę denerwowały powtórzenia wyrazowe (Reynart to, Reynart tamto), a także cośw tym stylu:
Siema - powiedział A
Witam - powiedział B
Co słychać - powiedział A
A nic - powiedział B

Czasami zamiast tradycyjnego "powiedział" przydałoby się "oznajmił", "zapytał", "rzekł" (...)

Wiem, że to duperelki, no, ale lubię się czepiać o takie rzeczy [;
Ogólnie nawet nieźle Ci poszło. Publikuj części dalej,zobaczymy co z tego "małego opowiadanka" wyjdzie



Amoen - Wto 07.03.2006, 10:36:59
" />Temat przegapiłem, ale teraz się wypowiem.
Dwie rady:
lPoczytaj klasykellDużo piszl
Właściwie to wszystko, bo warsztat pisarski masz słaby. Tekst jest dość toporny, dużo nieotrzebnych opisów i rozwinięć, momentami zbyt dużo "zaimkowania".
Ćwiczenie czyni mistrza więc czytaj i pisz.
Ciekawym zakupem, byłaby dla ciebie: "Galeria Złamanych Piór" Feliksa W. Kresa.




Ivan - Wto 07.03.2006, 10:53:55
" /> Amoen napisał(a):



Amoen - Wto 07.03.2006, 12:44:19
" />Fantastyka, to tyko jeden z gatunków literackich...
Mam tu raczej na myśli literature piękną, choćby Dostojewskiego, lub bardziej przystepnych Hemigway'a, czy Poe. Fanem tego typu literatury niejestem, i zabardzo się na niej nieznam, ale staram się jączytac, bo można podłapać sporo "języka".

Galeria, to zbiór felietonów F.W. Kresa, publikowanych wcześniej w Fenixie i Sci-Fi, plus trzy niepublikowane opowiadanka, te felietony mają za cel pokazać "jak niepisać".



Aderon - Wto 07.03.2006, 15:11:44
" />NO nareszcie coś napisali
Zawsze mi wypominano interpunkcję, więc teraz zaczynałem stawić ją coraz częściej, aż w końcu dawałem ją NAPRAWDĘ często. staram się już tego nie robić, ale nawyk pozostał. Macie tutaj kolejną część. Smacznego!

ROZDZIAŁ DRUGI
--Gildia Magów w Ernvilen--

Niedługo potem skończył się pagórkowaty teren, a zaczął się las. Był przerażający w nocy, zwłaszcza po tym, co niedawno stało się w mieście. Ich strach był uzasadniony. Albowiem w środku lasu natknęli się na kilkunastu zbójów. Poznali w nich starych „wartowników” przy bramie w Melbern. Jeden z nich był mocno poparzony na całym ciele. Bez zbędnych przywitań rzucili się sobie do gardeł. Mrok rozjaśnił złoty piorun, odrzucając jednego z bandytów, który wpadł na dwóch innych. Ofiara umarła na miejscu, drugi trafił głową o pień drzewa i chyba stracił przytomność, a trzeci próbował się wygramolić spod reszty. Reynart zrobił piruet, wyciągając broń, jednak jego miecz zatrzymał się dziwnie szybko. Okazało się, że rozłupał głowę jednego z bandytów. Szybko poderwał miecz i zablokował aż dwa ciosy na raz. Trzeci drasnął go po plecach. Nagle z ciemności wyłoniła się mała, ognista kulka. Trafiła w rękę jednego z bandytów. Krzyknął z bólu, próbując pozbyć się płonącej bluzki. Levenna najwyraźniej uznała, że lepiej strzelać szybko słabszym czarami, niż skupiać się długo na jednym lepszym. Teraz co sekundę błyskały ogniste pociski. Reynart odwrócił się, nie dość jednak szybko, by sparować cios jednego z przeciwników. Oberwał pałką po głowie, poczuł jak leje mu się krew i napływa na rzęsy. W oczach zrobiło mu się dziwnie ciemno i zatoczył się na wóz. Już szykował miecz do cięcia, gdy bandyta zadał mu dwa błyskawiczne ciosy pałką. Pierwszy trafił go w klatkę piersiową, a drugi przygwoździł miecz Reynarta do ziemi. Nie było czasu, by go unosić. Reynart schylił się w pół, unikając ciosu w głowę. Usłyszał, jak pałka odrąbuje kawałek wozu. Bandyta wyjął ją, wziął zamach i... przyjął uderzenie ognistym pociskiem prosto w twarz. Krzyczał przeraźliwie z bólu, upuścił pałkę, próbując ugasić płonące włosy i wąsy. Na reszcie twarzy był mocno poparzony. Reynart rozejrzał się. Wszyscy bandyci byli po drugiej stronie wozu, próbując dorwać czarodziejkę. Wyglądało na to, że gdy ratowała Reynarta nie zdołała obronić samej siebie. Jeden z bandytów był już jedną nogą na koźle, gdzie stała Levenna, którą złapał za przegub. Po chwili czarodziejka trzasnęła go wolną ręką w twarz. Uścisk zelżał. Wyrwała rękę, a drugą, w której trzymała już ognisty pocisk, znowu przyłożyła mu w twarz. Reynart chciał jej pomóc, lecz zobaczył jak jeden ze zbirów w końcu wyczołgał się spod martwego i nieprzytomnego ciała i zmierzał ku niemu. Gdy był już w miarę blisko, rycerz wyrwał miecz z ziemi. Ten sam impet wykorzystał na szerokie cięcie. Miecz nie napotkał oporu. Rycerz zaklął w duchu myśląc, że chybił, jednak dopiero po chwili zobaczył, że ciął bandycie przez szyję. Rozpłatał mu tętnicę szyjną, krtań i żyłę szyjną. Usłyszał krzyk Levenny. Obrócił głowę i zobaczył, jak jeden z bandytów złapał ją od tyłu za obie ręce, a przed nią było jeszcze około czterech. Reynart wskoczył na wóz, robiąc meczem młyńca, którego zakończył na czaszce bandyty. Ostrze wbiło się do połowy. Czarodziejka szybko uciekła od pałek zbirów za Reynarta. Krzywiąc się z bólu uniósł miecz przed siebie, gotów do ataku lub obrony.
-Nie mam już sił... – wyszeptała mu do ucha czarodziejka. Oddychała bardzo szybko. – Już nawet najmniejszego czaru...
Rycerz nie odpowiedział. Bo oto jeden z bandytów wtargnął na wóz. Śmierdział okropnie wódką, lecz nie było czasu marszczyć nosa. Uniósł pałkę, lecz w tym samym momencie Reynart ciął go głęboko przez brzuch. To była jedna z najdziwniejszych rzeczy, jakie widział. Bandyta zdawał się nie odczuć bólu i zza głowy, trzymając pałkę oburącz, machnął na rycerza. Ten szybko zrobił paradę, od której pałka się odbiła. Reynart zrobił bardzo szybki piruet. Bandyta spodziewał się ujrzeć błysk klingi, wielkie więc było jego zdziwienie, gdy dostał kopniaka w klatkę piersiową. Spadł z wozu, spychając następnego, który chciał wejść i przygniatając go do ziemi. Drugi zdołał odskoczyć. Rycerz poczuł, jak ktoś mu wyrywa sztylet zza pasa. Odwrócił głowę i ujrzał Levennę, która wymachiwała nim, próbując opędzić się od bandyty zachodzącego ich od drugiej strony. Reynart kopnął ją w kolano od tyłu. Natychmiast upadła, co uratowało ją przed pałką, która o sekundę później była tam, gdzie jej głowa przed upadkiem. Zasyczało ostrze miecza i mężczyzna spadł z wozu, gwałtownie cofając się, by uniknąć ciosu. Sądząc po jego krzykach, chyba sobie coś złamał. Ktoś złapał Reynarta od tyłu wpół i ściągnął gwałtownie z wozu. Upadł na ziemi i w ostatniej chwili odturlał się przed lecącą ku niemu pałką. Usiłował wstać tak, jak go uczono na lekcjach walki wręcz, jednak odbił się od grubego cielska innego zbira. Nagle ten wielki, pachnący wódką, pochlapał ziemię krwią z ramienia. Levenna cięła go sztyletem. Dźgnęła go znowu, w bok. Z półobrotu bandyta zamachnął się pałką. Trafił czarodziejkę prosto w brzuch. Siła ciosu odrzuciła ją na wóz, po czym osunęła się, kuląc z bólu. Ta chwila nieuwagi starczyła Reynartowi, by się podnieść w stronę tego wyjątkowego twardziela. Wykonał piękny piruet. Ostrze zasyczało, a wszyscy cofnęli się z przerażeniem. Reynart stał w wyjątkowo dużym rozkroku, jedną ręką opierając się o ziemię, a w drugiej trzymając wyciągnięty miecz. Gdy tylko jeden zrobił krok naprzód, rycerz wykonał swój najlepszy cios. Wyskoczył, robiąc w powietrzu piruet. Klinga trafiła w szyję. Po czym wyleciała. Drugą stroną. Głowa bandyty poturlała się ku pobliskiemu drzewu. Dwaj pozostali bandyci cofnęli się z przerażeniem. Trzeci, po drugiej stronie wozu dalej leżał i skowyczał. Czarodziejka dalej kuliła się koło koła. Reynart nagle przykląkł na jedno kolano. Bandyci myśleli, że to jakaś sztuczka, lecz w rzeczywistości stłuczenia na miednicy, w dwóch miejscach klatki piersiowej, na plecach i głowie dały mu się mocno odczuć. Krew wreszcie przekroczyła rzęsy i wkroczyła na powieki zamkniętego oka. Reynart poderwał się spowrotem na równe nogi, po czym rzucił się ku temu większemu, wytrzymałemu. Jego cios został z trudem sparowany. Drugi bandzior przyłożył mu w plecy dwa razy pałką, po czym uskoczył, niczym kot, przed mieczem Reynarta. Pachnący wódką zbir chybił swoją maczugą, co dało Reynartowi czas na odskoczenie. Gruby szarżował na niego. Kiedy kolejny raz przetrzymał cios, który rozciął mu udo, rycerz uznał że musi wziąć go sposobem. Teraz stali naprzeciwko siebie. Ten drugi otaczał ich półkolem. Ni stąd, ni z owąt, Reynart spostrzegł, że od jakiegoś czasu nie pada. Gruby zaczął biec. Rycerz przyłożył rękę do swojego obficie krwawiącego czoła, po czym chlupnął mu krwią w oczy. Zbir złapał się za nie, nie widząc gdzie biegnie. Lecz biegł obok Reynarta. Ten wykonał pchnięcie z dołu w brzuch. Miecz wbił się weń, niewątpliwie przebił serce i wyszedł tyłem szyi. Szybko rosnąca kałuża krwi dotarła już do przedniego koła wozu. Teraz został tyko ten jeden, mały, którego rycerz nazywał w duchu kotem. Kiedy miecz chybił, Reynart oberwał trzema ciosami w różne części ciała, po czym upadł. Natychmiast się poderwał. Kot mu nie przeszkadzał. Kiedy rycerz był już na równych nogach, bandyta uchylił się przed świszczącym ostrzem i wyprowadził cios w brzuch. Reynart ugiął się przed ciosem, ale dostał w potylicę i upadł z impetem na ziemię.
-Tylko na tyle cię stać? – Usłyszał wysoki głos bandyty.
Nie odpowiedział. Wstał – bandyta znowu mu nie przeszkadzał. Widząc gwiazdy w oczach czuł, że nie da rady temu bandycie. Mimo to, zamachnął się, ciął i znowu chybił. Sparował cios bandyty, trzymając miecz dwiema rękami. Poderwał go szybko, by odbić kolejny. Zdążył. Staranował zbira ciałem, po czym wykonał piruet. Nieszczęsny piruet, ponieważ Reynarta tak wszystko bolało, że nie miał na nic siły. Obrót załamał się wpół wykonania, a rycerz zatoczył na zbira. Ten wykonał duży, bardzo duży zamach, po czym zdruzgotał Reynartowi rękę. Poczuł, jak kość przedramienia mu pęka. Nie mógł wytrzymać bólu. Lewa ręka bolała go jak nigdy wcześniej. Upadł, krzycząc przy tym żałośnie i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, była jasna, czerwona smuga, która zza jego pleców trafiła bandytę prosto w pierś. I zemdlał.
Obudził się w łóżku. Przez jedną, cudowną sekundę myślał, że wszystko co się stało to sen. Jednak od razu spostrzegł, że to nie jego łóżko, a lewe przedramię boli, gdy poruszał ręką. Był w małej komnacie ze stołem, łóżkiem z kolumnami i kotarami, oraz pięknym dywanem. Przez okno widział tylko niebo. Piękne, słoneczne, bezchmurne. Nie miał pojęcia, gdzie był. Wtem na stole zobaczył kanapki i dzbanek z mlekiem, wraz z kubkiem. Wstał i wziął jedną z nich. Podczas jedzenia podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Był wysoko. Widział piękny dziedziniec, alejkę drzew, park niedaleko. A to wszystko otoczone rozległym murem. Gdy wychylił głowę i spojrzał w lewo, dostrzegł iż budynek jest wyższy niż szerszy, jednak i tak z trudem dostrzegł bramę wejściową do niego. Zauważył, że jest ubrany w swój szlafrok, a rękę ma obwiązaną bandażem, którego koniec jest związany na szyi.. Miecza nigdzie nie dostrzegł, ale widział kufer i swoje stare ubrania. Wyczyszczone. Nawet buty lśniły idealną czernią. Za pasem wciąż był sztylet. Ubrał się, po czym wyszedł przez drzwi. Był na wielkim korytarzu, którego koniec majaczył chyba po drugiej stronie budynku. Wszędzie były takie same, drewniane i grube drzwi. Reynart nie miał pojęcia, gdzie iść. Poszedł więc ku końcowi korytarza po błękitnym dywanie. W końcu dotarł do wysokich schodów w dół i do góry. Zszedł na dół. Zobaczył taki sam korytarz. Widział jeszcze dwa takie, gdy w końcu zszedł do czegoś, co przypominało hol. Widział głębokie fotele, szklane stoliki ustawione gdzie-niegdzie i dużo roślin. Nie chciał tu zostawać, więc skręcił w korytarz na prawo (miał do wyboru jeszcze dwa inne) i ignorując schody po bokach, dotarł do końca. Tam zobaczył prawdziwy las schodów. Widział mosty, schody, a to wszystko dookoła jednego, okrągłego otworu, który ciągnął się nie wiadomo jak głęboko i wychodził na sufit, też wysoko ponad głowami. W ścianach wszędzie majaczyły drzwi, prowadząc od siebie schody do innych, albo mosty do jednej z pionowych kolumn, wyziewających z ciemności na dole. Wdrapał się po schodach, po czym dotarł na jedną z tych kolumn. Miała jakieś pięć metrów średnicy. Przeszedł po moście wiszącym, po czym wspiął się na chody u jego końca. Wdrapał się na jeszcze jedne, i jeszcze, aż w końcu przeszedł po kamiennym moście i wszedł w drzwi. Były otwarte. Za nimi znajdywał się korytarz, wyjątkowo szeroki, bez żadnych drzwi po bokach. Jedyne światło dawały pochodnie. Na końcu korytarza znalazł rycerz ogromną, okrągłą i pustą salę. Wszedł w drzwi naprzeciwko niej. Był tu tylko mały pokoik, a po drugiej stronie drzwi, zamknięte. W pokoiku było kilka foteli i stół. I okno. Okazało się, że rycerz wspiął się całkiem wysoko. Wrócił więc na pajęczynę schodów i mostów, po czym wkroczył na niższe drzwi. Były zamknięte. Na jeszcze niższych Reynart natknął się na jakiegoś maga. Miał niebieską szatę i złotą pelerynę. Reynart domyślił się już, że znajduje się w gildii magów w Ernvilen.
-Co pan tu robi? – Zapytał mag słabym głosem. – Kim pan jest?
-Jestem gościem, zwiedzałem.
Mag uśmiechnął się.
-Radzę wracać do pokoju. Tam się panem zajmą. Pana imię?
-Reynart Alober.
Mag był chwilę skupiony, po czym w rękach pojawiły mu się rozległe, niebieskie chmury. Dotknął Reynarta w pierś. Przez sekundę coś ściskało go ze wszystkich stron, niesamowite ciśnienie. W sekundzie następnej już był w swoim pokoju. Sam. Usiadł więc na krześle marząc o fotelu w holu. Nie śmiał jednak sprzeciwić się rozkazowi czarodzieja. Siedział więc, rozmyślając. Jego dom został zniszczony. Jakoś nie odczuwał tego tek mocno, jak się spodziewał. Przypominał sobie detale walki z bandytami. Czym był ten czerwony promień? Levenna kuliła się pod kołem, a zresztą wcześniej mówiła, że nie ma siły nawet na rzucenie ognistego pocisku, czaru zużywającego tak mało many, że jest to ledwie odczuwalna strata. Jedyne logiczne wyjaśnienie to to, że otrzymali pomoc. Oczywiście mogło to też być przewidzenie, skutek ran i obrażeń, jednak to nie wyjaśnia śmierci zbira, która niewątpliwie nastąpiła. Siedział około pół godziny, rozmyślając nad tym wszystkim. Zjadł już wszystkie kanapki i wypił dzban mleka. Wtem rozległo się pukanie do drzwi.
-Proszę – powiedział, wstając.
Do pokoju wkroczyła Levenna, ubrana, jak zwykle, w barwy swego zakonu: niebieski z dominującą żółcią.
-Jak się czujesz? – Zapytała.
-Dobrze – Reynart czuł, że prócz ręki nic go nie boli. – A u ciebie?
-Też w miarę w porządku – Levenna skrzywiła się na wspomnienie zderzenia z maczugą bandyty.
Reynart poczuł, że musi się wszystkiego dowiedzieć. Wszystko po kolei.
-Co się stało? Widziałem czerwony promień. Jak długo byłem nieprzytomny? Jak się tu dostałem?
-Spokojnie, już wszystko tłumaczę. Ten promień został wystrzelony przez jednego z magów gildii. Przybyli nam we dwójkę z odsieczą. Sprzątnęli bandytę jednym czarem, o czym teleportowali nas tutaj. A byłeś nieprzytomny kilka godzin. Słyszałam od Erda, że urządziłeś sobie małą wycieczkę. Nie ruszaj się poza tereny, które poznasz. W ten pierwszy dzień oprowadzę cię i przedstawię reszcie ważniejszych magów, a potem zajmiemy się rozszczepianiem meteorytów.
Reynart zapalił się na ten pomysł.
-Widzę że zjadłeś śniadanie, więc zapraszam na wycieczkę.
-Bardzo chętnie. No to mów.
Wyszli na korytarz.
-To i poniższe cztery piętra to pokoje magów i gości. Piętro wyżej znajduje się laboratorium, pójdziemy tam później, a jeszcze wyżej biblioteka i pokoje dwóch mistrzów pod dachem. Jeden nazywa się Mittias, i to jego poznasz. Drugi, Rozuel, jest na wyprawie w sprawie deszczu meteorów w Melbern – spojrzała na niego z niepokojem, ale nie wykazywał objawów załamania nerwowego, więc kontynuowała. – Na strychu jest obserwatorium. Teraz jednak pójdziemy niżej. Skoncentrowała się zupełnie jak stary mag wcześniej, zupełnie jak jego ręce, tak i ręce Levenny zaczęły oplatać niebieskie chmury. Znaleźli się nagle na schodach pietra zupełnie jak to, na którym byli. Tym razem jednak stali u szczytu szerokich schodów. Zeszli nimi, a Levenna mówiła:
-To jest hol – obiegła ręką po znanym już Reynartowi pomieszczeniu. – Tutaj możesz odpocząć w ciszy, jak będziesz chciał. W te dwa odgałęzienia po bokach nie skręcaj, idź prosto. Minęli korytarz w który wszedł rycerz i ruszyli dalej, takim samym. Ten kończył się jednak na ścianie. Po lewej i prawej stronie widniały korytarze. Poszli tym po lewej.
-Za tą ścianą jest sala wejściowa.
Dotarli do końca i po prawej stronie Reynart ujrzał schody, na końcu których była wielka sala, z ogromnymi, dębowymi drzwiami na końcu. Po prawej stronie widniały takie same schody jak te, na których stał. Weszli jednak w drzwi na wprost po prawej u szczytu schodów. Do tych, obok których stali. Levenna otworzyła je kluczem, po czym odsunęła się, by wpuścić Reynarta. Gdy przechodził, czuł bijącą od drzwi moc magiczną. Zatrzasnęły się za nimi. Zeszli schodami w dół, po czym doszli do wielkiej sali, która niewątpliwie była jadalnią.
-Tam, za tymi drzwiami po drugiej stronie znajduje się kuchnia. Teraz zobaczysz salę obrad.
Teleportowała ich znowu przed drzwi, z tym że te były po drugiej stronie sali wejściowej. Levenna znowu użyła klucza. Reynart, nie chcąc wyjść na kompletnego idiotę, wolał nie pytać, czemu nie teleportuje go do sali obrad od razu. Domyślał się, że drzwi to uniemożliwiały. Przeszedł identycznym korytarzem co tym prowadzącym do kuchni, po czym ujrzał salę pełną rzędów ławek i krzeseł. U szczytu stał podest dla mówiącego.
-To jest właśnie sala obrad. Tutaj będziemy radzić nad różnymi sprawami. Dziś wieczorem będziemy mówić o tym deszczu meteorytów. Niestety, nie zostałeś zaproszony.
-Nie gniewam się. Uważam, że powinniście sami coś na to poradzić, ja tam nie mam nic do gadania. A tak w ogóle to wygodnie tu macie, teleportując się tak z miejsca na miejsce.
Levenna uśmiechnęła się smutno.
-Myślisz że to takie proste? Teleportacja tyle żre many, że szkoda gadać. Akurat mi na jedną teleportację starczy, by cię przenieść do biblioteki. Potem będziemy zwiedzać pieszo. Powiem tylko, że musisz tam dojść schodami od pokoju na górę, trafisz bez pudła.
Biblioteka była ogromna. Wiele książek, na chyba wszystkie tematy, jakie były pod słońcem. Kolumny regałów wznosiły się pod sam wysoki sufit, a przy każdym była ustawiona ruchoma drabinka. Po bibliotece Levenna próbowała teleportować ich znowu, lecz rzeczywiście nie starczyło jej już sił. Poszli więc pieszo. Reynart zobaczył jeszcze łaźnie, salę astronomiczną, salę treningową i wiele innych pomieszczeń. W końcu otworzyli drzwi w sali wejściowej i wyszli na cudowne słońce. Spacerowali po parku, wspominając dawne czasy, kiedy polowali na wyjątkowo wrednego trolla w górach złotych, kiedy rozgromili bandę goblinów nad jeziorem Rass, oraz jak rozstali się osiem lat temu, a potem żyli w nieświadomości, jak blisko siebie mieszkają. Na koniec wspominali dzień, w którym się poznali.
Stało się to dokładnie dziesięć lat temu, kiedy obydwoje byli jeszcze bardzo młodymi ludźmi. Reynart jak zwykle szedł z ojcem na polowanie. Szli po lesie, wypatrując zwierzyny. Zaszyli się w końcu w krzewach. Po godzinie cierpliwego czekania wreszcie zobaczyli jelenia. Był wyjątkowo piękny, jednak ani ojciec, ani syn nie szczędzili mu życia. Liczyło się zdobycie jedzenia! Ojciec wystrzelił z kuszy, przeszywając zwierzęciu brzuch. To nie wystarczyło, gdyż jeleń zawył tylko i uciekł w krzewy. Reynart nie mógł go wypuścić.
-Złapię go, tato! – Krzyknął, po czym wyskoczył z chaszczy i ruszył w pogoń za jeleniem z mieczem w ręku. Był bardzo szybkim chłopcem. Biegł z dużą prędkością i zręcznie omijał wszystkie przeszkody, które mu wystawiła na trasie matka natura. W końcu zobaczył jelenia. Leżał, krwawiąc, na ziemi. Skracając jego męki, przeciął mu tętnicę szyjną. Usiadł, czekając aż się wykrwawi. Wtedy będzie lżejszy i łatwiej go donieść do domu. Lecz nagle W drzewo obok niego uderzył płomień ognia. Następny prawie trafił go w nogę. Oglądnął się i zobaczył kobietę w złotej szacie, a za nią kilka dziewczyn ubranych na jasno czerwono. To kobieta rzucała w niego zaklęcia.
-Ja ci dam... – wykrzyczała, rzucając kolejny snop, którego Reynart uniknął. – Podglądać dziewczęta podczas ćwiczeń!
Kolejny płomień podpalił futro jeleniowi. Reynart gasił je z napięciem, aż wreszcie krzyknął.
-Jak pani śmie! Nikogo nie podglądałem, to są zwykłe, bezpodstawne oskarże....
I uciął, bo kolejny płomień prawie trafił go w głowę.
-Bezpodstawne, tak? Przyłapałam cię jak je podglądałeś, smarkaczu! Dziewczęta! Dziesięć punktów dla tej, która go zmiecie z powierzchni ziemi!
Dziewczęta jednak się wahały. Nie czekając na decyzję, młodzieniec powiedział:
-Nie trzeba! Sam stąd pójdę.
I czując ogromną złość wziął jelenia na barana i odszedł wolnym krokiem. Nagle zamarł. Coś go sparaliżowało. Usłyszał głos czarodziejki.
-Chciałbyś, co? Nikt bezkarnie by nie uszedł po takim czynie, a ty nie będziesz wyjątkiem!
Po czym rzuciła nim o ziemię. Znów mógł się ruszać, lecz ani myślał uciekać.
-Dziewczyny, na co czekacie! Strzelajcie, do cholery!
Nie trzeba im było tego powtarzać. Wszystkie wystrzeliły. Pięć identycznych, cieniutkich, zielonych promieni zmierzało ku niemu. Tylko jeden chybił. A właściwie dwa. Czarnowłosa adeptka źle strzeliła swoim czarem i trafiła w inny promień, przez co oba chybiły. Reynart miał wrażenie, że zrobiła to specjalnie. Trzy pozostałe promienie trafiły go prosto w pierś, kłując tak boleśnie, jakby były rozgrzanym do białości żelazem w środku jego organów. Reynart znał ten czar i nie miał zamiaru się mu poddawać. Gdy nadleciały kolejne cztery (bo piąty znów gdzieś odleciał), Reynart zamłynkował mieczem, a aż trzy odbite promienie trafiły w niespodziewającą się tego nauczycielkę. Krzyknęła z bólu, po czym wystrzeliła w młodzieńca piorunem kulistym. Zasyczał w powietrzu, a kilka adeptek krzyknęło z przerażenia. Reynart jednak uskoczył, a piorun zwęglił sporą część kory drzewa. Następny czar, który okazał się słabym, zwykłym piorunem, trafił młodzieńca w rękę. Siła porażenia zwaliła go na ziemię, gdzie dygotał jeszcze przez chwilę. Miał tego dość. Nie zważając na ryzyko pobiegł z mieczem ku nauczycielce, tak nienawidzonej, z takim okropnym uśmiechem triumfu na twarzy. Nagle sparaliżowała go, w momencie gdy leciał z zamiarem zdzielenia jej płazem miecza po głowie. Zawisł w powietrzu, a czarodziejka naśmiewała się z niego, każąc adeptkom nakłuwać go szmaragdowymi igłami, bo tak się nazywał ten czar, niczym kukłę. Jednak adeptki chyba postawiły się w jego sytuacji. Teraz i one patrzyły się na nauczycielkę nienawistnym wzrokiem, nie kwapiąc się wykonać polecenia. Mało tego, któraś ściągnęła zaklęcie paraliżu z Reynarta. Impet skoku nie zniknął i młodzieniec dalej szybował w powietrzu. Miecz był lekki, jednak siła ciosu odrzuciła nauczycielkę do tyłu. Krzycząc z bólu materializowała w dłoniach jakiś czar. Reynart nie czekał. Zdzielił nauczycielkę płazem miecza po dłoniach, potem jeszcze po biodrze. To wystarczyło, by czar zniknął, a nauczycielka wywróciła się i stoczyła w głąb doliny. Reynart nie dyszał. Oddychał normalnie i natrafił wzrok czarnowłosej adeptki. Miała duże, niebieskie oczy. Poczuł jakiś dziwny skurcz w żołądku i jąkał się kiedy mówił.
-Która z was zdjęła ze mnie paraliż?
-Ja – powiedziała po chwili jedna z adeptek za jego plecami. – To było okropne, co z tobą robiła, dobrze jej tak.
-Będziecie miały kłopoty.
-Teraz to nie ważne, idź stąd lepiej, zanim wyjdzie – powiedziała czarnowłosa niebieskooka. – dobrze zrobiłeś, bijąc po dłoniach. Chyba ma problemy z teleportacją.
-Dobrze. Dzięki za pomoc – rzucił jeszcze jedno spojrzenie na czarnowłosą i odszedł. Wziął jelenia na barki i pobiegł do ojca. Nie powiedział mu o zajściu.



Ildrian - Sob 08.04.2006, 15:51:56
" />Czekamy na koejne rozdzialy.........



Sinthael - Wto 12.12.2006, 20:46:54
" />Szczerze mówiąc opowiadanko jest spoko. Przyznam, że mnie trochę zaciekawiło i chętnie przeczytałbym następne rozdziały. Miejscami trochę rażą błędy stylistyczne, ale jakoś się czyta.



Vrenth - Pią 15.12.2006, 20:31:27
" />przeczytałam fragment pierwszego rozdziału i, jak mówili poprzednicy, mocno toporne. widać po Tobie brak oczytania. głównie przez to, że stosujesz dziwne zbitki słowne. Akurat na to nie mam przykładu pod ręką. Ale łóżko w bezpiecznym cieniu domu mnie rozbroiło. raczej zaciszu domu, bo w cieniu domu (i to częściej chłodnym niż bezpiecznym) może być hamak, ale żadko kto trzyma łóżko w ogródku. niestety to przychodzi z czasem, więc rada jest czytać, czytać i jeszcze raz czytać. i właściwie dowolną literaturę może niekoniecznie fantastyczną (część autorów FR nie jest warta polecenia) ale także szeroko pojętą literaturę klasyczną, czyli np. to, czym ludzi katują w szkole - ci ludzie to są klasycy, dobrzy autorzy, etc. a poza tymi co zostały lekturami, mają też sporo innych książek. ciekawych. jak nie masz siły to szukaj fragmentów - znajdź opis przyrody, który się dobrze czyta, przemyśl dlaczego jest ciekawy. jaki typ zdań jest używany (akurat u Ciebie błędem jest "na niebie żadnej chmury" - brak orzeczenia niepotrzebnie nastawia czytelnika na jakąś akcję a tu akcji nie ma być). każdy fragment tekstu można jakoś sklasyfikować i znaleźć coś podobnego. np. opis walki jest żywszy niż opis "zwykłej" akcji.



Ignatius Fireblade - Nie 17.12.2006, 10:08:04
" />Starałem się to-to przeczytać... Ale zrezygnowałem w połowie pierwszego rozdziału... Musze sę zgodzić z poprzednikiem, że brak Ci oczytania, Autorze. Literatura to nie tylko forgotynki, ale i kiążki innych wydawnictw (tu polecam Fabrykę Słów), gatunków (horror i kryminał bardzo by Ci się przysłuzyły), a nawet epok (opisy przyrody? Polecam "Nad Niemnem", będziesz rzygał opisami:P)...

Widać, że masz pomysł, cel do którego dążysz i chcesz pokazać innym, co siedzi w Tobie. Jak najbardziej pochwalam takie nastawienie. Jednak by to robić, a widać, że chcesz bardzo mocno, to trzeba przede wszystkim CZYTAĆ i poznawac język... Jak ze wszystkim - praktyka czyni mistrza.

PS. No i trza mieć dobrą klawiaturę, która nie blokuje pewnych klawiszy.
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szpetal.keep.pl
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • funlifepok.htw.pl

  • Sitedesign by AltusUmbrae.