ďťż
Wštki |
[Opowiadanie] Kwestia wiary (Fenris)
Vrenth - Wto 13.05.2008, 17:35:30 " />Kwestia wiary Drobinki pyłu delikatnie drgały w snopie wieczornego światła, które leniwie wpadało do wnętrza namiotu. W panującym w środku półmroku zamajaczyła na chwilkę sylwetka drobnej postaci. Perliste kropelki potu zamrugały na nagich plecach kobiety, kiedy oparłszy się rękoma o tors mężczyzny uniosła się w górę. Odchyliła nieco do tyłu głowę, a jej kruczoczarne włosy opadły na plecy, przyklejając się do mokrej, opalonej w słońcu skóry. Po chwili dziewczyna położyła się obok partnera, otulając się jego ramieniem, a głowę ułożywszy w załomie rozgrzanej, męskiej szyi. Oboje oddychali niespokojnie, próbując choć trochę ochłonąć. Ich oddechy połączyły się w jeden rytm, sycący się gęstym i lepkim zapachem obojga ciał. Mężczyzna gładził z wolna jej ramię, a ona przebiegała palcami po jego piersi. Kobieta podniosła głowę, aby móc spojrzeć w oczy kochankowi. On pochwycił jej wzrok, i jak zawsze zatonął w szmaragdowej toni nieziemskiego spojrzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się i powolutku przejechała opuszkami palców po jego wargach. - Powiedz, że już zawsze tak będzie - zabrzmiał melodyjny głos kobiety. - Obiecaj, że... - Nigdy cię nie opuszczę - odpowiedział mężczyzna ciepłym, nieco chropowatym głosem. - Kocham cię, Sahija. Przysięgam na Wszechmogącego, że zawszę będę przy tobie. Nawet po śmierci, obiecuję. Słońce zachodziło, oblewając coraz to ciemniejszym szkarłatem oazę w dolinie. W małym namiocie pył ponownie zawirował w takt dwóch splecionych ze sobą ciał. ⢠Niemiłosierny skwar lał się z nieba, gdy dwoje mężczyzn w tunikach przechodziło przez wąskie uliczki Świętego Miasta. Niższy z nich trzymał cały czas rękę opartą na głowicy miecza, co i rusz rozglądając się nerwowo na boki. Drugi szedł spokojnie, patrząc przed siebie, choć zmarszczone czoło sprawiało wrażenie, że szukał czegoś niedostrzegalnego, ukrytego w zniszczonych fasadach mijanych domów. Ludzie, którzy przechodzili obok, zwieszali szybko na dół głowy. Żaden nie odważył się podnieść oczu, czym prędzej wymijając dwójkę zakutych w kolczugi mężczyzn. - Popatrz na nich - odezwał się niższy. - Lezą jak szczury, uciekając prędko przed nami na sam nasz widok. Wyższy milczał, wbijając spojrzenie w ziemię. - A pochwyć tylko któregoś wzrok, to jakby ci sztylet w gardło wbijał z całych sił. Masz swoją wdzięczność za niesienie cywilizacji tej zgrai barbarzyńców. I od ilu lat próbujemy ich ratować od potępienia? Nasi ojcowie, dziadkowie, wszystko na nic! Za złamanego miedziaka poderżną ci gardło, i nawet powieka im nie drgnie! - mężczyzna zatrzymał się, splunął i powiódł wzrokiem po grupce starców z dziećmi, które od razu zaczęły uciekać do najbliższego zaułka. - Psia ich mać! Teraz zwiewają, a jak tylko zjawią się Egipcjanie, to zobaczysz, że bić się będą, kto pierwszy zaopiekuje się Mameluckim koniem! Banda obdartusów i zdrajców. Wyższy przystanął po paru krokach, obrócił się i pogładził gęsto zarośniętą twarz. Spojrzał w rozgorączkowane oczy młodego towarzysza. Tamten po chwili odwrócił wzrok. - Chodźmy - wyższy odezwał się spokojnym głosem i ruszył dalej przed siebie. Niższy cały czas trzymając uścisk na rękojeści miecza zaklął siarczyście pod nosem, a po paru sekundach był znowu tuż przy kompanie. - Do diabła z nimi wszystkimi - bąkał do siebie od czasu do czasu niższy z rycerzy, posyłając nienawistne spojrzenia w kierunku mieszkańców Świętego Miasta. ⢠Wyższy z mężczyzn zapukał w nadgryzione zębem czasu drzwi. Głuchy dźwięk rozszedł się wokół, a rycerze popatrzyli po sobie. Niższy prychnął i prędko odwrócił głowę. Jego ręka wciąż spoczywała na głowicy miecza, gotowa w każdej chwili do szybkiego obnażenia klingi. Wyższy pchnął delikatnie drzwi, a te posłusznie uchyliły się. Weszli powoli do środka skąpanej w półcieniu izby. W pomieszczeniu nie było żadnego wyposażenia, tylko gołe ściany, poorane zadrapaniami oraz tu i ówdzie niewielkimi wgłębieniami, niby od uderzeń dłutem. Podłoga była upstrzona osobliwymi, rdzawymi kleksami, ciągnącymi się od wejścia w głąb pokoju, aż do jego przeciwległego końca, gdzie znajdowała się największa z plam, jakby ktoś z impetem rozbił wazę z winem. Panował tu także niepokojący chłód, tak odmienny od spiekoty ulicy i przyprawiający o gęsią skórkę. Mniejszy z mężczyzn przechadzał się nerwowo po pokoju, przesuwając wolno ręką po wyżłobieniach w murze. - I gdzie jest twój szczur, Gotfrydzie? - spytał niższy, przystając na chwilkę i wiercąc palcem w jednej z dziur. Roztarł w palcach drobinki kamienia, po czym z uśmiechem popatrzył na towarzysza. - Pewnie, jak każdy z jego rodzaju, zasuwa w rynsztoku, albo chowa się w norze. Gotfryd spojrzał na kompana, po czym bez słowa przeniósł wzrok na podłogę. - Albo czekaj - kontynuował niższy - wiem! Pewnie już siedzi w Kairze i sprzedaje informacje o obronie miasta. Lub może, jak przystało na pracowitego szczura, wygrzebał pazurami gdzieś tajne przejście w umocnieniach i cichaczem zwabi diabły egipskie, by poderżnęły nam gardła w nocy. Co sądzisz, zakonniku? - zapytał z przekąsem, kładąc nacisk na ostatnie ze słów. Wyższy z mężczyzn podniósł głowę ku sufitowi i powoli wypuścił powietrze z płuc. - Myślę, że powinniśmy poczekać, Filipie - odrzekł spokojnym głosem. Niższy rycerz po raz kolejny parsknął, oparł się plecami o ścianę i popatrzył na sfatygowane drzwi, przez które wpadała wąska strużka wieczornego światła. - Oczywiście - zaczął z nutką drwiny w głosie. - Zaczekajmy na naszego szczura. W końcu co możemy mieć lepszego do roboty? - rzucił gniewne spojrzenie na zakonnika, który jednak wiąż ze stoickim spokojem wpatrywał się w sklepienie izby, zdając się w ogóle nie słyszeć narzekań towarzysza. Zaczynało się ściemniać, kiedy w progu pomieszczenia stanęła zakapturzona postać. Uchyliła ostrożnie drzwi, po czym cicho wślizgnęła się do środka. Przystanęła naprzeciwko wyższego z opancerzonych mężczyzn. Oboje spojrzeli sobie w oczy, następnie skłonili głowy na znak powitania. Osoba w kapturze obróciła się do drugiego ze zbrojnych i również ku niemu pokłoniła się, lecz Filip tylko mocniej zacisnął rękojeść broni, obrzucając przybysza pełnym wzgardy spojrzeniem. - Proszę, wybaczcie za spóźnienie - zaczął przybyły. Jego głos był zimny, a zarazem drżący. - Przepraszam za pojawienie się dopiero pod osłoną gwiazd. - Dlaczego szczur spóźnił się? - Filip oderwał się od ściany i gwałtownie podszedł do zakapturzonej postaci. - Pamiętaj, przeklęty poganinie, jeżeli coś knujesz, to nie wyjdziesz stąd o własnych siłach. Przybysz powoli obrócił głowę w stronę rozłoszczonego rycerza. Dwoje ciemnych, jak noc, oczu natrafiło na wzburzony błękit wzroku Filipa. - Przeprosiłem cię, niewierny, i prosiłem o przebaczenie za późne przybycie. Jeśli taka twa wola, zrobię to raz jeszcze. I ponownie, gdy sobie tego zażyczysz. I tysiąckroć powtórzę, jeśli tylko chcesz. Cały czas patrzyli sobie w oczy, kiedy nagle Filip chwycił za gardło nieznajomego. Ścisnął je, ale żaden odgłos nie dobył się z piersi postaci w kapturze. - Takich, jak ty, powinni krzyżować! - ryknął rycerz. - Słyszysz mnie, szczurze?! Ręka Gotfryda zacisnęła się na przegubie dłoni jego kompana. Ten pod naciskiem rozluźnił chwyt, ale nie chciał puścić. - Wystarczy tego, Filipie, synu Ludwika z Bordeaux - rzekł spokojnym głosem. - Puść go. Teraz. Filip niechętnie posłuchał, po czym ponownie podszedł do ściany. Założył ręce na piersi i wzbił wzrok w przybysza, przez cały czas nie spuszczając z niego oczu. Gotfryd stanął twarzą w twarz z zakapturzoną postacią. Przypatrzył się jej uważnie, ale nie był w stanie dostrzec nic oprócz lodowato czarnych oczu i paru ciemnych włosów, opadłych w nieładzie na czoło nieznanego mężczyzny. Zakonnik już chciał odezwać się, ale obcy powstrzymał go gestem wyciągniętej w górę ręki. Następnie sięgnął za pazuchę i wyciągnął małe zawiniątko. Wręczył je Gotfrydowi, który niepewnie przyjął ten nieoczekiwany podarek. Tymczasem zamaskowany przybysz nachylił mu się do ucha i zaczął coś niespiesznie szeptać. Filip patrzył, jak nieznajomy po dłuższej chwili odrywa się od jego towarzysza. Przybysz złożył dłonie, przyciskając je jednocześnie do ust i składając ukłon. Zakonnik potarł gęstą brodę i ze zmarszczonym czołem spojrzał na niewielki pakunek, trzymany cały czas w dłoni. - Uczynisz to, o co cię proszę? Gotfryd milczał, mrużąc oczy i bezdźwięcznie poruszając ustami. Zdawał się sprawiać wrażenie, iż jest sam w tym opuszczonym mieszkaniu, nagle wyrwany z otaczającej go chwili, rzucony gdzieś poza obdrapane ściany zapomnianej przez ludzi chaty. - Proszę, rycerzu, uwierz mi, że powiedziałem prawdę - ponownie odezwał się nieznajomy. Gotfryd wniósł oczy ku sufitowi, wypuścił ciężko powietrze, a następnie opuścił wzrok na zakapturzoną postać. Skinął powoli głową i schował zawinięty w materiał przedmiot do sakiewki przy pasie. - Dzięki ci - przybysz powtórnie pokłonił się. - Na mnie już czas. I tak, jak niepostrzeżenie pojawił się, tak też niczym cień rozpłynął się w mrokach nocy. Wyższy z rycerzy nadal stał pośrodku pustego pokoju, gdy niższy odkleił się od ściany i podszedł parę kroków w stronę swojego kompana. Stanął za jego plecami i założył ręce na pierś. - Wybornie! - zaczął drwiącym głosem Filip. - Ładna mi historia. A więc to jest ta sekretna misja, na którą musiałem iść z tobą, bo mi kazano, tak? Potajemna schadzka z jakimś tchórzliwym szczurem, jaki zamiast chłosty, daje ci jakieś śmieci i na dodatek szepcze coś do ucha, tak abym tego nie słyszał. Słuchaj mnie, zakonniku - głos wyostrzył mu się, uderzając w nutę groźby - oddawaj to, co dostałeś, natychmiast! - wrzasnął Filip. - Dawaj to, albo będziesz tłumaczył się ze zdrady przed swoim wielkim mistrzem. Słyszałeś mnie?! Daj mi ten diabelski pakunek! - ostatnie zdanie wycedził niemal przez zaciśnięte zęby. Kant dłoni z impetem spadł na nos Filipa. Krew momentalnie buchnęła z nozdrzy, lecz niższy z mężczyzn nie zdołał nawet złapać się za twarz, gdy zakonnik chwycił go za ramiona i poczęstował siarczystym kopniakiem w podbrzusze. Następnie złapał Filipa za włosy i gruchnął nim o podłogę. Potem raptownie przycisnął mu twarz do ziemi, a kolanem przygniótł plecy, tak iż w mgnieniu oka zastygli we wzajemnym, nienaturalnym, uścisku. Jucha z nosa mieszała się z pyłem, brudem i śliną, podczas gdy przywalony rycerz próbował nadaremno wyrwać się z niedźwiedziego uścisku Gotfryda. - Ty psi synu - zacharczał Filip - zawiśniesz, skur... - Posłuchaj mnie - przerwał mu zakonnik, wbijając mocniej twarz kompana w podłogę. - Proszę, wysłuchaj mnie uważnie. Całą drogę od świątyni strawiłeś złorzecząc na każdego innowiercę, którego napotkaliśmy. Lżyłeś wszystkich od najgorszych, starców, kobiety, handlarzy, tragarzy. Nawet bawiące się dzieci były dla ciebie pomiotem szatana - Filip starał się co i rusz wyrwać, ale, niestety dla niego, przewaga w sile nie leżała po jego stronie. - Uspokój się i słuchaj mnie cierpliwie. Nie wiem przed kim i dlaczego musisz nosić tą maskę, i nie obchodzi mnie to, ale wiedz, że znam cię lepiej, aniżeli mógłbym kiedykolwiek domyślać się. - Gówno wiesz... - wychrypiał Filip, lecz zakonnik od razu uniósł jego głowę i ponownie trzasnął nią o ziemię. Rozległ się głuchy plask, kiedy okrwawiony policzek uderzył w brudną od posoki podłogę. - Zamknij się wreszcie i słuchaj mnie, Filipie z Bordeaux. Nie rozumiem po co czynisz tą maskaradę, ale zdaj sobie sprawę z tego, że wiem o pewnej urodziwej, lecz jakbyś to ujął - mnich wstrzymał na chwilę głos - pogańskiej dziewczynie ze Świętego Miasta - przygnieciony rycerz natychmiast przestał wiercić się, słuchając uważnie kolejnych słów Gotfryda. - Wiem, że spotykasz się z nią. Wiem, że kochasz ją. Wiem, że prędzej wyrzekłbyś się rodziny, herbu, służby królowi, a nawet wierze w Jedynego, aniżeli porzucił czy pozwolił komuś ją obrazić. Wiem, iż jest ci droższa niż wszystko na tym świecie i oddałbyś za nią życie. Dlatego proszę cię, zrzuć maskę i nigdy więcej nie zakładaj jej przy mnie. A tym bardziej nie strasz mnie, rozumiesz? Zakonnik puścił towarzysza, który podniósł się z wolna na czworaka, patrząc na szkarłatną ciecz, wsiąkającą powoli w brud klepiska. Wpatrywał się w nią dłuższy czas, po czym otarł ostrożnie twarz wierzchem dłoni. Opierając ramiona na kolanie wstał z grymasem bólu wykrzywiającym twarz i milcząco podszedł do Gotfryda. Ten pociągnął ku sobie zdewastowane drzwi. Oboje wychynęli niezauważenie przez nikogo z niewielkiego domu, zostawiając za sobą jego przejmujący chłód, nagość ścian oraz krew z kurzem i paroma łzami. ⢠W promieniach porannego słońca stały naprzeciwko siebie dwie armie. Tysiące mężczyzn w zbrojach poprawiało uchwyty na włóczniach i mieczach, szykując się do starcia. Ogromne wojsko emira egipskiego górowało liczebnie nad resztkami sił obrońców Królestwa Ziemi Świętej, którzy strudzeni i umęczeni, stanęli do boju, gotowi raz jeszcze wznieść broń w górę. Wielcy panowie, zbrojni mnisi, plebs, kapłani - teraz wszyscy pospołu jednego stanu - patrzący oczyma bez wyrazu na dłonie ściskające rękojeści oręża. Niewysoki młodzieniec siedział przygarbiony na koniu obramowanym w trzy złote lilie, wyszyte na postrzępionym i brudnym materiale, jaki niegdyś musiał przypominać niebieski. Ściągnął powoli hełm i przetarł mokre od potu czoło. Zmrużył oczy i powędrował wzrokiem po liniach wojska w poszukiwaniu dawno niewidzianego towarzysza, który dawno temu, w pewnym małym i obskurnym domu, obił mu głowę. Natrafił w końcu na rząd odzianych w kolczugi zakonników, lecz nie był w stanie rozpoznać swojego brodatego znajomego. Powoli przeniósł spojrzenie na zastępy wroga. "Mój Boże - westchnął w duchu. - Co za mrowie ludzi. Jak my mamy stawić czoła takiej potędze? I po co? Z całego Królestwa nie zostało wiele, ledwie jedna twierdza, na dodatek broniona przez... - zamilkł na sekundę - niech to czort pochłonie! Został tylko piasek pod nami... Nieważne. Teraz już wszystko pozostało bez znaczenia. Pora umierać za coś, co i tak nie miało od początku sensu. Za kraj, jakiego już nie ma. Za Wszechmogącego, którego zdradzaliśmy każdego dnia. Za wiarę, wartą mniej niż splunięcie". Ponownie nałożył na głowę hełm, poprawił uzdę i oddał się myślom o pewnej dziewczynie, której pewnie już więcej nie ujrzy. Kiedy usłyszał wrzask żołnierzy egipskich, opuścił ramiona, jakby nagle jakiś straszny, wymykający się słowom ciężar je przygniótł. ⢠Armia emira skandowała jego imię, kiedy ten wzywał ich do lojalności wobec niego. I okrucieństwa wobec psów frankońskich. Ostatni z pomruków przebrzmiał, niosąc się echem w stronę krzyżowców, gdy tymczasem pojedyncza postać ruszyła w kierunku szeregów wojsk egipskich. Wysoki mężczyzna w kolczudze i białej tunice z czerwonym krzyżem szedł spokojnie w stronę wroga. Jego bracia zakonni i reszta krzyżowców patrzyła oniemiała, jak samotnik oddala się od nich, żłobiąc kolejne wgłębienia w migoczącym od słońca piasku. Tylko Filip wciąż wpatrywał się w grzywę konia. Podniósł wzrok dopiero, gdy jego giermek szturchnął go i pokazał szalonego żołnierza w oddali. Wyrwany z zamyślenia powiódł oczyma za dawnym towarzyszem, jednocześnie uśmiechając się pod przyłbicą. "A więc tu jesteś. Dobrze wiedzieć, stary łajdaku - rzucił w myślach". Gotfryd przystanął na długość strzału łuczników pustynnych, po czym ostrożnie odwiązał przytroczoną do pasa sakiewkę. Wyjął z niej niewielkie zawiniątko i delikatnie odpakował. W środku była malutka fiolka z przeźroczystego szkła, w której chlupotała jakaś ciemna ciecz. Mnich przyjrzał się flakonikowi, a następnie zgniótł go w dłoni. Karmazynowe kropelki popłynęły pomiędzy metalowymi kółeczkami rękawicy, kapiąc powoli na ziarenka piasku. "Tak jak chciałeś nieznajomy - wyszeptał w duchu zakonnik - spełniam twoją prośbę". Siedząc na karym koniu, Muad Ibn Dżabar, wielki emir Egiptu, patrzył z uśmiechem na całą scenę, rozgrywającą się w oddali. Zaśmiał się nerwowo i odrzucił propozycję swojego generała, aby posłać na niewiernego kundla łuczników. - I tak zginie - odrzekł pewnym siebie głosem dowódca. - Prędzej czy później, ale zginie. Tuż po tych słowach przed Muad Ibn Dżabarem zafalowało powietrze, naginając krajobraz, i pojawiła się zakapturzona postać. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - przybysz podniósł głowę w stronę wielkiego emira. Jego zimny głos przeciął nagrzane powietrze, niczym sztylet w mroku. Emir szybko oderwał oczy od samotnego mnicha i spojrzał w dół, na odzianą w biel osobę. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - zapytała ponownie postać w dole. - Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?! Straż! Do mnie! - zagrzmiał emir. - Panie? - odezwał się niepewnie jeden z podkomendnych. - Nic ci nie jest, najjaśniejszy? - Łapcie go - wskazał czubkiem miecza na zakapturzonego mężczyznę, stojącego koło jego konia. - Ale panie - głos oficera zadrżał, a kilka kropelek potu zaperliło na jego czole. - Oprócz nas nikogo tutaj nie ma. Wspaniały dowódca Egiptu gwałtownie obrócił się w stronę podwładnego. Już chciał obrzucić go stekiem przekleństw, lecz głos uwiązł mu w gardle. Muad Ibn Dżabar chwycił się za szyję, ale zdołał wydobyć z siebie tylko głuchy jęk. - Panie? Co się dzieje? - spytał przerażony generał, patrząc jak jego władca bezskutecznie miota się w siodle, próbując coś powiedzieć. - Medyka! - wrzasnął do reszty straży przybocznej, a paru Mameluków wnet pognało po osobistego lekarza ich pana. Tymczasem mężczyzna z przysłoniętą głową podszedł bliżej do niemej postaci na koniu. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar - zaczął ponownie swoim zimnym głosem. Emir popatrzył mimowolnie na niego. Ich spojrzenia spotkały się, a czerń oczu zakapturzonej postaci nie pozwalała oderwać od nich wzroku. - Pamiętasz, jak dwadzieścia lat temu byłeś niczym więcej, tylko pospolitym bandytą, napadającym na ludzi? A może pamiętasz dzień, w którym zaatakowałeś pewną oazę? Czy przypominasz sobie dziewczynę o czarnych niczym smoła włosach, szmaragdowych oczach i skórze koloru hebanu? Może pamiętasz, jak wespół ze swoimi kamratami wywlekłeś ją z namiotu, a potem gwałciłeś, chociaż błagała cię o litość? A to, że poderżnąłeś jej gardło? Oczywiście, że nie. Wiele innych padało twoim łupem, trudno spamiętać śmierć każdej, czyż nie? Zapewne też nie przypominasz sobie pewnego młodzika, którego zmusiłeś do oglądania tego wszystkiego, a potem wywiozłeś na środek pustyni, na pewną zgubę, ot tak, dla większej uciechy. Emir nadal próbował coś powiedzieć, lecz nie był w stanie nic uczynić, poza bezsilnym mocowaniem się z własnym bezgłosem. Nie słyszał już nawet całego rozgardiaszu, toczącego się wokół niego. Nie zwracał uwagi na błagania lekarza, służby, gwardzistów. Patrzył tylko na pustkę ziejącą spod chusty przybysza. - Zabrałeś mi osobę, którą kochałem - kontynuował zimny głos - dlatego ja zabiorę ci wszystko, co tak uwielbiasz. Wyrzekłem się Najwyższego, zaprzedając duszę demonom, aby pomścić moją ukochaną. Odebrałeś mi wszystko! Słyszysz mnie?! Bądź przeklęty na wieczność, Muad Ibn Dżabarze! Zakapturzona postać ściągnęła okrycie głowy. Wielki emir Egiptu ujrzał twarz młodzieńca, która następnie w mgnieniu oka zaczęła deformować się. Wpierw zeszła z niej skóra, ukazując gnijące mięśnie, które raptownie zaczęły odpadać, ukazując dwa puste oczodoły gołej czaszki. Przybysz spojrzał w oczy emirowi. Niewielkie błękitne ogniki zajaśniały we wnętrzu czerepu na ułamek sekundy, wdzierając się do umysłu Egipcjanina, przeszywając go wspomnieniami ducha. Kłując w oczy tysiącem cienkich, jak igła sztychów, emir ujrzał eksplodujący w głowie obraz siebie pochylającego się nad płaczącą kobietą. Widział, jak przykłada dziewczynie ostrze pod gardło, przeciągając jednocześnie językiem po jej mokrym policzku. Następnie szybkim i zdecydowanym ruchem przeciął jej szyję, podkładając rękę pod strumień krwi. Kolejny wybuch w umyśle sprawił, że widział trzymanego przez parę zbirów młodzieńca, który przez łzy krzyczy, aż rwie mu się głos i mdleje. Wtem ostrza znikają, przestając wdzierać się w świadomość emira. Na ich miejsce zstępują rytmiczne uderzenia dziesiątek młotów, wygrywając miarowy takt, a każde opadnięcie jest niczym kilof, rozłupujący pamięć wielkiego dowódcy. Emir pośrodku pustyni pada na kolana, trzymając się oburącz za głowę. Obie poprzednie wizje zlewają się w jedno. Wlewają się w niego, wypełniając go równocześnie emocjami zabitej dziewczyny i omdlałego chłopaka. Emir coraz kurczliwiej zaciska ręce, ale nie jest w stanie powstrzymać narastającego napływu wspomnień zjawy - chce krzyczeć, lecz potok emocji wzbiera i... Nagle! Następna eksplozja. Muad Ibn Dżabar odzyskuje wzrok. Zaczyna wyć. Wrzeszczeć niczym szlachtowane zwierzę. Potworny skowyt rozszedł się po wielkim wojsku egipskim, lecz nie był to tylko głos jego dowódcy, lecz wiernych żołnierzy, którzy zaczęli raptownie zapadać się w piasek. Frankowie obserwowali, jak majaczy różnobarwny horyzont wrogich zastępów, gdy ich przeciwnicy zostają pogrzebani żywcem. Po paru chwilach pozostała tylko garstka przerażonych żołnierzy egipskich, jacy najwyraźniej nie byli skorzy do wykrzykiwania deklaracji wierności wobec swojego pana. Przestraszone zwierzęta, pozbawione ciężaru ludzi, rozbiegły się we wszystkie możliwe kierunki. Młodzieniec pochylił się nad bełkoczącym u jego stóp człowiekiem. Wielki emir Egiptu rył rękoma w piachu, w nadziei szukając swojej niezwyciężonej armii. Kiedy podniósł głowę, ujrzał młodą twarz chłopaka, któremu niegdyś odebrał wszystko, co ten ukochał. Wystrzelił ręką w górę, mierząc oskarżycielsko palcem w czarne oczy. Lecz gdy tylko ponownie wejrzał w nie, w nim samym wybuchały na nowo odziedziczone od ducha emocje. Próbował krzyczeć, ale tylko dudniący gulgot zerwanych strun dobył się z piersi. Starał się odwrócić wzrok, lecz ani na chwilę nie mógł oderwać się od patrzenia na zjawę chłopaka. Rzucił się rękoma na swoją twarz, zdzierając skórę i wydłubując gałki oczne. Rwał i ciągnął, wbijając okrwawione palce coraz głębiej i głębiej. Nagle przestał i padł jak bezwolna kukła na piasek, pomiędzy którego drobnymi ziarenkami popłynęła rubinowa posoka. Leżał tak jeszcze chwilę, dysząc i czując uchodzące z niego życie. Przytknięte do ziemi ucho emira chwytało wdzierające się w umysł wołanie tysięcy głosów o litość. Proszących o nią. Błagających o nią. Umierających bez niej. Wreszcie, nie okazujących jej teraz. ⢠Gotfryd stał spokojnie, w ciszy obserwując niezwykłe zdarzenia. Słyszał wrzask emira egipskiego oraz widział, jak ruchome piaski pożerają całe zastępy uzbrojonych mężczyzn. Po chwili zamigotało przy nim powietrze, aby ukazać odzianą w biel postać, tu i ówdzie upstrzona niewielkimi rdzawymi plamkami. Przed zakonnikiem stał młody chłopak, którego obsydianowe oczy wpatrywały się w brodatego rycerza. - Dziękuję ci za spełnienie mojej prośby - zaczął duch. Jego głos nie przypominał już stali, ale stał się ciepły i odrobinę chropowaty. - Twój Bóg musi być z ciebie dumny, skoro nosisz w sobie tyle wiary, by mi pomóc. Gotfryd opuścił głowę na pierś. Zaczął wpatrywać się w czerwony krzyż, niegdyś misternie wyhaftowany na tunice, teraz zaś brudny, wytarty i postrzępiony upływającym czasem i trudami. Zmarszczył czoło i powoli podniósł wzrok. - Nie wierzę w Boga - starał się rzecz prosto, po żołniersku, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta tęsknoty, straty, przetkanej zwątpieniem, a może nawet żalu, wymieszanego z gniewem. - Jednak mnie zaufałeś, dlaczego? - Pytasz się dlaczego akurat uwierzyłem tobie? - mnich spojrzał prosto w oczy młodzieńca. - A może w ciebie? Nie wiem, i nie wymagaj ode mnie niewypowiedzianego, może to... - Kwestia wiary... - Taak... - odpowiedział Gotfryd, po czym ponownie opuścił wzrok i obejrzał swoje, okute brudnym od ciemnej cieczy metalem, dłonie, w ciszy szepcząc do siebie - kwestia wiary. Zarys sylwetki młodzieńca zaczął powoli rozpływać się, gdy jego pakt ze światem dobiegał końca. Stali tak naprzeciwko siebie, nieruchomo i w milczeniu, zakonnik oraz zjawa młodzieńca. Kiedy dwa czarne punkciki zniknęły sprzed oczu Gotfryda, ten obrócił się w stronę swoich braci. Przeszedł parę kroków, po czym upadł na kolana. Zgiął się do tyłu, a następnie gwałtownie runął do przodu, wbijając twarz w piasek. Filip podnosząc zakutego w kolczugę mnicha, opuszczał wraz z nim ogromną pustynię, z jej morderczym skwarem oraz niebezpiecznymi piaskami, w które wsiąkało kilka łez. Oceansoul - Wto 13.05.2008, 20:59:33 " /> Cytuj: Fenris - Śro 14.05.2008, 14:08:49 " />Kwestia wiary Drobinki pyłu delikatnie drgały w snopie wieczornego światła, które leniwie wpadało do wnętrza namiotu. W panującym w środku półmroku zamajaczyła na chwilkę sylwetka drobnej postaci. Perliste kropelki potu zamrugały na nagich plecach kobiety, kiedy oparłszy się rękoma o tors mężczyzny uniosła się w górę. Odchyliła nieco do tyłu głowę, a jej kruczoczarne włosy opadły na plecy, przyklejając się do mokrej, opalonej w słońcu skóry. Po chwili dziewczyna położyła się obok partnera, otulając się jego ramieniem, a głowę ułożywszy w załomie rozgrzanej, męskiej szyi. Oboje oddychali niespokojnie, próbując choć trochę ochłonąć. Ich oddechy połączyły się w jeden rytm, sycący się gęstym i lepkim zapachem obojga ciał. Mężczyzna gładził z wolna jej ramię, a ona przebiegała palcami po jego piersi. Kobieta podniosła głowę, aby móc spojrzeć w oczy kochankowi. On pochwycił jej wzrok i jak zawsze zatonął w szmaragdowej toni nieziemskiego spojrzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się i powolutku przejechała opuszkami palców po jego wargach. - Powiedz, że już zawsze tak będzie - zabrzmiał melodyjny głos kobiety. - Obiecaj, że... - Nigdy cię nie opuszczę - odpowiedział mężczyzna ciepłym, nieco chropowatym głosem. - Kocham cię, Sahija. Przysięgam na Wszechmogącego, że zawszę będę przy tobie. Nawet po śmierci, obiecuję. Słońce zachodziło, oblewając coraz to ciemniejszym szkarłatem oazę w dolinie. W małym namiocie pył ponownie zawirował w takt dwóch splecionych ze sobą ciał. ⢠Niemiłosierny skwar lał się z nieba, gdy dwoje mężczyzn w tunikach przechodziło przez wąskie uliczki Świętego Miasta. Niższy z nich trzymał cały czas rękę opartą na głowicy miecza, co i rusz rozglądając się nerwowo na boki. Drugi szedł spokojnie, patrząc przed siebie, choć zmarszczone czoło sprawiało wrażenie, że szukał czegoś niedostrzegalnego, ukrytego w zniszczonych fasadach mijanych domów. Ludzie, którzy przechodzili obok, zwieszali szybko na dół głowy. Żaden nie odważył się podnieść oczu, czym prędzej wymijając dwójkę zakutych w kolczugi mężczyzn. - Popatrz na nich - odezwał się niższy. - Lezą jak szczury, uciekając prędko na sam nasz widok. Wyższy milczał, wbijając spojrzenie w ziemię. - A pochwyć tylko któregoś wzrok, to jakby ci sztylet w gardło wbijał z całych sił. Masz swoją wdzięczność za niesienie cywilizacji tej zgrai barbarzyńców. I od ilu lat próbujemy ich ratować od potępienia? Nasi ojcowie, dziadkowie, wszystko na nic! Za złamanego miedziaka poderżną ci gardło i nawet powieka im nie drgnie! - mężczyzna zatrzymał się, splunął i powiódł wzrokiem po grupce starców z dziećmi, które od razu zaczęły uciekać do najbliższego zaułka. - Psia ich mać! Teraz zwiewają, a jak tylko zjawią się Egipcjanie, to zobaczysz, że bić się będą, kto pierwszy zaopiekuje się Mameluckim koniem! Banda obdartusów i zdrajców. Wyższy przystanął po paru krokach, obrócił się i pogładził gęsto zarośniętą twarz. Spojrzał w rozgorączkowane oczy młodego towarzysza. Tamten po chwili odwrócił wzrok. - Chodźmy - wyższy odezwał się spokojnym głosem i ruszył dalej przed siebie. Niższy, cały czas trzymając uścisk na rękojeści miecza, zaklął siarczyście pod nosem, a po paru sekundach był znowu tuż przy kompanie. - Do diabła z nimi wszystkimi - bąkał do siebie od czasu do czasu niższy z rycerzy, posyłając nienawistne spojrzenia w kierunku mieszkańców Świętego Miasta. ⢠Wyższy z mężczyzn zapukał w nadgryzione zębem czasu drzwi. Głuchy dźwięk rozszedł się wokół, a rycerze popatrzyli po sobie. Niższy prychnął i prędko odwrócił głowę. Jego ręka wciąż spoczywała na głowicy miecza, gotowa w każdej chwili do szybkiego obnażenia klingi. Wyższy pchnął delikatnie drzwi, a te posłusznie uchyliły się. Weszli powoli do środka skąpanej w półcieniu izby. W pomieszczeniu nie było żadnego wyposażenia, tylko gołe ściany, poorane zadrapaniami oraz tu i ówdzie niewielkimi wgłębieniami, niby od uderzeń dłutem. Podłoga była upstrzona osobliwymi, rdzawymi kleksami, ciągnącymi się od wejścia w głąb pokoju, aż do jego przeciwległego końca, gdzie znajdowała się największa z plam, jakby ktoś z impetem rozbił wazę z winem. Panował tu także niepokojący chłód, tak odmienny od spiekoty ulicy i przyprawiający o gęsią skórkę. Mniejszy z mężczyzn przechadzał się nerwowo po pokoju, przesuwając wolno ręką po wyżłobieniach w murze. - I gdzie jest twój szczur, Gotfrydzie? - spytał niższy, przystając na chwilkę i wiercąc palcem w jednej z dziur. Roztarł w palcach drobinki kamienia, po czym z uśmiechem popatrzył na towarzysza. - Pewnie, jak każdy z jego rodzaju, zasuwa w rynsztoku albo chowa się w norze. Gotfryd spojrzał na kompana, po czym bez słowa przeniósł wzrok na podłogę. - Albo czekaj - kontynuował niższy - wiem! Pewnie już siedzi w Kairze i sprzedaje informacje o obronie miasta. Lub może, jak przystało na pracowitego szczura, wygrzebał pazurami gdzieś tajne przejście w umocnieniach i cichaczem zwabi diabły egipskie, by poderżnęły nam gardła w nocy. Co sądzisz, zakonniku? - zapytał z przekąsem, kładąc nacisk na ostatnie ze słów. Wyższy z mężczyzn podniósł głowę ku sufitowi i powoli wypuścił powietrze z płuc. - Myślę, że powinniśmy poczekać, Filipie - odrzekł spokojnym głosem. Niższy rycerz po raz kolejny parsknął, oparł się plecami o ścianę i popatrzył na sfatygowane drzwi, przez które wpadała wąska strużka wieczornego światła. - Oczywiście - zaczął z nutką drwiny w głosie. - Zaczekajmy na naszego szczura. W końcu co możemy mieć lepszego do roboty? - rzucił gniewne spojrzenie na zakonnika, który jednak wciąż ze stoickim spokojem wpatrywał się w sklepienie izby, zdając się w ogóle nie słyszeć narzekań towarzysza. Zaczynało się ściemniać, kiedy na progu pomieszczenia stanęła zakapturzona postać. Uchyliła ostrożnie drzwi, po czym cicho wślizgnęła się do środka. Przystanęła naprzeciwko wyższego z opancerzonych mężczyzn. Oboje spojrzeli sobie w oczy, następnie skłonili głowy na znak powitania. Osoba w kapturze obróciła się do drugiego ze zbrojnych i również pokłoniła mu się, lecz Filip tylko mocniej zacisnął rękojeść broni, obrzucając przybysza pełnym wzgardy spojrzeniem. - Proszę, wybaczcie mi za spóźnienie - zaczął przybyły. Jego głos był zimny, a zarazem drżący. - Przepraszam za pojawienie się dopiero pod osłoną nocy. - Dlaczego szczur spóźnił się? - Filip oderwał się od ściany i gwałtownie podszedł do zakapturzonej postaci. - Pamiętaj, przeklęty poganinie, jeżeli coś knujesz, to nie wyjdziesz stąd o własnych siłach. Przybysz powoli obrócił głowę w stronę rozłoszczonego rycerza. Dwoje ciemnych jak noc oczu natrafiło na wzburzony błękit wzroku Filipa. - Przeprosiłem cię, niewierny, i prosiłem o przebaczenie za późne przybycie. Jeśli taka twa wola, zrobię to raz jeszcze. I ponownie, gdy sobie tego zażyczysz. I tysiąckroć powtórzę, jeśli tylko chcesz. Cały czas patrzyli sobie w oczy, kiedy nagle Filip chwycił za gardło nieznajomego. Ścisnął je, ale żaden odgłos nie dobył się z piersi postaci w kapturze. - Takich, jak ty, powinni krzyżować! - ryknął rycerz. - Słyszysz mnie, szczurze?! Ręka Gotfryda zacisnęła się na przegubie dłoni jego kompana. Ten pod naciskiem rozluźnił chwyt, ale nie chciał puścić. - Wystarczy tego, Filipie, synu Ludwika z Bordeaux - rzekł spokojnym głosem. - Puść go. Teraz. Filip niechętnie posłuchał, po czym ponownie podszedł do ściany. Założył ręce na piersi i wzbił wzrok w przybysza, przez cały czas nie spuszczając go z oczu. Gotfryd stanął twarzą w twarz z zakapturzoną postacią. Przypatrzył się jej uważnie, ale nie był w stanie dostrzec nic oprócz lodowato czarnych oczu i paru ciemnych włosów, opadłych w nieładzie na czoło nieznanego mężczyzny. Zakonnik już chciał odezwać się, ale obcy powstrzymał go gestem wyciągniętej w górę ręki. Następnie sięgnął za pazuchę i wyciągnął małe zawiniątko. Wręczył je Gotfrydowi, który niepewnie przyjął ten nieoczekiwany podarek. Tymczasem zamaskowany przybysz nachylił mu się do ucha i zaczął coś niespiesznie szeptać. Filip patrzył, jak nieznajomy po dłuższej chwili odrywa się od jego towarzysza. Przybysz złożył dłonie, przyciskając je jednocześnie do ust i składając ukłon. Zakonnik potarł gęstą brodę i ze zmarszczonym czołem spojrzał na niewielki pakunek, trzymany cały czas w dłoni. - Uczynisz to, o co cię proszę? Gotfryd milczał, mrużąc oczy i bezdźwięcznie poruszając ustami. Zdawał się sprawiać wrażenie, iż jest sam w tym opuszczonym mieszkaniu, nagle wyrwany z otaczającej go chwili, rzucony gdzieś poza obdrapane ściany zapomnianej przez ludzi chaty. - Proszę, rycerzu, uwierz mi, że powiedziałem prawdę - ponownie odezwał się nieznajomy. Gotfryd wniósł oczy ku sufitowi, wypuścił ciężko powietrze, a następnie opuścił wzrok na zakapturzoną postać. Skinął powoli głową i schował zawinięty w materiał przedmiot do sakiewki przy pasie. - Dzięki ci - przybysz powtórnie pokłonił się. - Na mnie już czas. I tak, jak niepostrzeżenie pojawił się, tak też niczym cień rozpłynął się w mrokach nocy. Wyższy z rycerzy nadal stał pośrodku pustego pokoju, gdy niższy odkleił się od ściany i podszedł parę kroków w stronę swojego kompana. Stanął za jego plecami i założył ręce na pierś. - Wybornie! - zaczął drwiącym głosem Filip. - Ładna mi historia. A więc to jest ta sekretna misja, na którą musiałem iść z tobą, bo mi kazano, tak? Potajemna schadzka z jakimś tchórzliwym szczurem, który zamiast chłosty, daje ci jakieś śmieci i na dodatek szepcze coś do ucha tak, abym tego nie słyszał, tak abym tego nie słyszał. Słuchaj mnie, zakonniku - głos wyostrzył mu się, uderzając w nutę groźby - oddawaj to, co dostałeś, natychmiast! - wrzasnął Filip. - Dawaj to, albo będziesz tłumaczył się ze zdrady przed swoim Wielkim Mistrzem. Słyszałeś mnie?! Daj mi ten diabelski pakunek! - ostatnie zdanie niemal wycedził przez zaciśnięte zęby. Kant dłoni z impetem spadł na nos Filipa. Krew momentalnie buchnęła z nozdrzy, lecz niższy z mężczyzn nie zdołał nawet złapać się za twarz, gdy zakonnik chwycił go za ramiona i poczęstował siarczystym kopniakiem w podbrzusze. Następnie złapał Filipa za włosy i gruchnął nim o podłogę. Potem raptownie przycisnął mu twarz do ziemi, a kolanem przygniótł plecy, tak iż w mgnieniu oka zastygli we wzajemnym, nienaturalnym, uścisku. Jucha z nosa mieszała się z pyłem, brudem i śliną, podczas gdy przywalony rycerz próbował nadaremnie wyrwać się z niedźwiedziego uścisku Gotfryda. - Ty psi synu - zacharczał Filip - zawiśniesz, skur... - Posłuchaj mnie - przerwał mu zakonnik, wbijając mocniej twarz kompana w podłogę. - Proszę, wysłuchaj mnie uważnie. Całą drogę od świątyni strawiłeś, złorzecząc na każdego innowiercę, którego napotkaliśmy. Lżyłeś wszystkich od najgorszych, starców, kobiety, handlarzy, tragarzy. Nawet bawiące się dzieci były dla ciebie pomiotem szatana - Filip starał się co i rusz wyrwać, ale, niestety dla niego, przewaga w sile nie leżała po jego stronie. - Uspokój się i słuchaj mnie cierpliwie. Nie wiem, przed kim i dlaczego musisz nosić tę maskę, i nie obchodzi mnie to, ale wiedz, że znam cię lepiej, aniżeli mógłbyś się kiedykolwiek domyślać. - Gówno wiesz... - wychrypiał Filip, lecz zakonnik od razu uniósł jego głowę i ponownie trzasnął nią o ziemię. Rozległ się głuchy plask, kiedy okrwawiony policzek uderzył w brudną od posoki podłogę. - Zamknij się wreszcie i słuchaj mnie, Filipie z Bordeaux. Nie rozumiem, po co czynisz tę maskaradę, ale zdaj sobie sprawę z tego, że wiem o pewnej urodziwej, lecz jakbyś to ujął - mnich wstrzymał na chwilę głos - pogańskiej dziewczynie ze Świętego Miasta - przygnieciony rycerz natychmiast przestał się wiercić, słuchając uważnie kolejnych słów Gotfryda. - Wiem, że spotykasz się z nią. Wiem, że kochasz ją. Wiem, że prędzej wyrzekłbyś się rodziny, herbu, służby królowi, a nawet wiary w Jedynego, aniżeli porzucił czy pozwolił komuś ją obrazić. Wiem, iż jest ci droższa niż wszystko na tym świecie i oddałbyś za nią życie. Dlatego proszę cię, zrzuć maskę i nigdy więcej nie zakładaj jej przy mnie. A tym bardziej nie strasz mnie, rozumiesz? Zakonnik puścił towarzysza, który podniósł się z wolna na czworakach, patrząc na szkarłatną ciecz, wsiąkającą powoli w brud klepiska. Wpatrywał się w nią dłuższy czas, po czym otarł ostrożnie twarz wierzchem dłoni. Opierając ramiona na kolanie wstał z grymasem bólu wykrzywiającym twarz i milcząco podszedł do Gotfryda. Ten pociągnął ku sobie zdewastowane drzwi. Oboje wychynęli niezauważeni przez nikogo z niewielkiego domu, zostawiając za sobą jego przejmujący chłód, nagość ścian oraz krew z kurzem i paroma łzami. ⢠W promieniach porannego słońca stały naprzeciwko siebie dwie armie. Tysiące mężczyzn w zbrojach poprawiało uchwyty na włóczniach i mieczach, szykując się do starcia. Ogromne wojsko emira egipskiego górowało liczebnie nad resztkami sił obrońców Królestwa Ziemi Świętej, którzy strudzeni i umęczeni stanęli do boju, gotowi raz jeszcze wznieść broń w górę. Wielcy panowie, zbrojni mnisi, plebs, kapłani - teraz wszyscy pospołu jednego stanu - patrzący oczyma bez wyrazu na dłonie ściskające rękojeści oręża. Niewysoki młodzieniec siedział przygarbiony na koniu obramowanym w trzy złote lilie, wyszyte na postrzępionym i brudnym materiale, który niegdyś musiał przypominać niebieski. Ściągnął powoli hełm i przetarł mokre od potu czoło. Zmrużył oczy i powędrował wzrokiem po liniach wojska w poszukiwaniu dawno niewidzianego towarzysza, który nigedyś, w pewnym małym i obskurnym domu, obił mu głowę. Natrafił w końcu na rząd odzianych w kolczugi zakonników, lecz nie był w stanie rozpoznać swojego brodatego znajomego. Powoli przeniósł spojrzenie na zastępy wroga. "Mój Boże - westchnął w duchu. - Co za mrowie ludzi. Jak my mamy stawić czoła takiej potędze? I po co? Z całego Królestwa nie zostało wiele, ledwie jedna twierdza, na dodatek broniona przez... - zamilkł na sekundę - niech to czort pochłonie! Został tylko piasek pod nami... Nieważne. Teraz już wszystko pozostało bez znaczenia. Pora umierać za coś, co i tak nie miało od początku sensu. Za kraj, jakiego już nie ma. Za Wszechmogącego, którego zdradzaliśmy każdego dnia. Za wiarę, wartą mniej niż splunięcie". Ponownie nałożył na głowę hełm, poprawił uzdę i oddał się myślom o pewnej dziewczynie, której pewnie już więcej nie ujrzy. Kiedy usłyszał wrzask żołnierzy egipskich, opuścił ramiona, jakby nagle jakiś straszny, wymykający się słowom ciężar, je przygniótł. ⢠Armia emira skandowała jego imię, kiedy ten wzywał ich do lojalności wobec niego. I okrucieństwa wobec psów frankońskich. Ostatni z pomruków przebrzmiał, niosąc się echem w stronę krzyżowców, gdy tymczasem pojedyncza postać ruszyła w kierunku szeregów wojsk egipskich. Wysoki mężczyzna w kolczudze i białej tunice z czerwonym krzyżem szedł spokojnie w stronę wroga. Jego bracia zakonni i reszta krzyżowców patrzyła oniemiała, jak samotnik oddala się od nich, żłobiąc kolejne wgłębienia w migoczącym od słońca piasku. Tylko Filip wciąż wpatrywał się w grzywę konia. Podniósł wzrok dopiero, gdy jego giermek szturchnął go i pokazał szalonego żołnierza w oddali. Wyrwany z zamyślenia powiódł oczyma za dawnym towarzyszem, jednocześnie uśmiechając się pod przyłbicą. "A więc tu jesteś. Dobrze wiedzieć, stary łajdaku - rzucił w myślach". Gotfryd przystanął na długość strzału łuczników pustynnych, po czym ostrożnie odwiązał przytroczoną do pasa sakiewkę. Wyjął z niej niewielkie zawiniątko i delikatnie odpakował. W środku była malutka fiolka z przeźroczystego szkła, w której chlupotała jakaś ciemna ciecz. Mnich przyjrzał się flakonikowi, a następnie zgniótł go w dłoni. Karmazynowe kropelki popłynęły pomiędzy metalowymi kółeczkami rękawicy, kapiąc powoli na ziarenka piasku. "Tak, jak chciałeś, nieznajomy - wyszeptał w duchu zakonnik - spełniam twoją prośbę". Siedząc na karym koniu, Muad Ibn Dżabar, wielki emir Egiptu, patrzył z uśmiechem na całą scenę, rozgrywającą się w oddali. Zaśmiał się nerwowo i odrzucił propozycję swojego generała, aby posłać na niewiernego kundla łuczników. - I tak zginie - odrzekł pewnym siebie głosem dowódca. - Prędzej czy później, ale zginie. Tuż po tych słowach przed Muad Ibn Dżabarem zafalowało powietrze, naginając krajobraz i pojawiła się zakapturzona postać. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - przybysz podniósł głowę w stronę wielkiego emira. Jego zimny głos przeciął nagrzane powietrze, niczym sztylet w mroku. Emir szybko oderwał oczy od samotnego mnicha i spojrzał w dół, na odzianą w biel osobę. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - zapytała ponownie postać w dole. - Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?! Straż! Do mnie! - zagrzmiał emir. - Panie? - odezwał się niepewnie jeden z podkomendnych. - Nic ci nie jest, najjaśniejszy? - Łapcie go - wskazał czubkiem miecza na zakapturzonego mężczyznę, stojącego koło jego konia. - Ale panie - głos oficera zadrżał, a kilka kropelek potu perliło się na jego czole. - Oprócz nas nikogo tutaj nie ma. Wspaniały dowódca Egiptu gwałtownie obrócił się w stronę podwładnego. Już chciał obrzucić go stekiem przekleństw, lecz głos uwiązł mu w gardle. Muad Ibn Dżabar chwycił się za szyję, ale zdołał wydobyć z siebie tylko głuchy jęk. - Panie? Co się dzieje? - spytał przerażony generał, patrząc, jak jego władca bezskutecznie miota się w siodle, próbując coś powiedzieć. - Medyka! - wrzasnął do reszty straży przybocznej, a paru Mameluków wnet pognało po osobistego lekarza ich pana. Tymczasem mężczyzna z przysłoniętą głową podszedł bliżej do niemej postaci na koniu. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar - zaczął ponownie swoim zimnym głosem. Emir popatrzył mimowolnie na niego. Ich spojrzenia spotkały się, a czerń oczu zakapturzonej postaci nie pozwalała oderwać od nich wzroku. - Pamiętasz, jak dwadzieścia lat temu byłeś niczym więcej, tylko pospolitym bandytą, napadającym na ludzi? A może pamiętasz dzień, w którym zaatakowałeś pewną oazę? Czy przypominasz sobie dziewczynę o czarnych niczym smoła włosach, szmaragdowych oczach i skórze koloru hebanu? Może pamiętasz, jak wespół ze swoimi kamratami wywlekłeś ją z namiotu, a potem gwałciłeś, chociaż błagała cię o litość? A to, że poderżnąłeś jej gardło? Oczywiście, że nie. Wiele innych padało twoim łupem, trudno spamiętać śmierć każdej, czyż nie? Zapewne też nie przypominasz sobie pewnego młodzika, którego zmusiłeś do oglądania tego wszystkiego, a potem wywiozłeś na środek pustyni, na pewną zgubę, ot tak, dla większej uciechy. Emir nadal próbował coś powiedzieć, lecz nie był w stanie nic uczynić, poza bezsilnym mocowaniem się z własnym bezgłosem. Nie słyszał już nawet całego rozgardiaszu, toczącego się wokół niego. Nie zwracał uwagi na błagania lekarza, służby, gwardzistów. Patrzył tylko na pustkę ziejącą spod chusty przybysza. - Zabrałeś mi osobę, którą kochałem - kontynuował zimny głos - dlatego ja zabiorę ci wszystko, co tak uwielbiasz. Wyrzekłem się Najwyższego, zaprzedając duszę demonom, aby pomścić moją ukochaną. Odebrałeś mi wszystko! Słyszysz mnie?! Bądź przeklęty na wieczność, Muad Ibn Dżabarze! Zakapturzona postać ściągnęła okrycie głowy. Wielki emir Egiptu ujrzał twarz młodzieńca, która następnie w mgnieniu oka zaczęła deformować się. Wpierw zeszła z niej skóra, ukazując gnijące mięśnie, które raptownie zaczęły odpadać, ukazując dwa puste oczodoły gołej czaszki. Przybysz spojrzał w oczy emirowi. Niewielkie błękitne ogniki zajaśniały we wnętrzu czerepu na ułamek sekundy, wdzierając się do umysłu Egipcjanina, przeszywając go wspomnieniami ducha. Kłując w oczy tysiącem cienkich jak igła sztychów, emir ujrzał eksplodujący w głowie obraz siebie pochylającego się nad płaczącą kobietą. Widział, jak przykłada dziewczynie ostrze pod gardło, przeciągając jednocześnie językiem po jej mokrym policzku. Następnie szybkim i zdecydowanym ruchem przeciął jej szyję, podkładając rękę pod strumień krwi. Kolejny wybuch w umyśle sprawił, że widział trzymanego przez parę zbirów młodzieńca, który przez łzy krzyczy, aż rwie mu się głos i mdleje. Wtem ostrza znikają, przestając wdzierać się w świadomość emira. Na ich miejsce zstępują rytmiczne uderzenia dziesiątek młotów wygrywających miarowy takt, a każde opadnięcie jest niczym kilof, rozłupujący pamięć wielkiego dowódcy. Emir pośrodku pustyni pada na kolana, trzymając się oburącz za głowę. Obie poprzednie wizje zlewają się w jedno. Wlewają się w niego, wypełniając go równocześnie emocjami zabitej dziewczyny i omdlałego chłopaka. Emir coraz kurczliwiej zaciska ręce, ale nie jest w stanie powstrzymać narastającego napływu wspomnień zjawy - chce krzyczeć, lecz potok emocji wzbiera i... Nagle! Następna eksplozja. Muad Ibn Dżabar odzyskuje wzrok. Zaczyna wyć. Wrzeszczeć niczym szlachtowane zwierzę. Potworny skowyt rozszedł się po wielkim wojsku egipskim, lecz nie był to tylko głos jego dowódcy, lecz wiernych żołnierzy, którzy zaczęli raptownie zapadać się w piasek. Frankowie obserwowali, jak majaczy różnobarwny horyzont wrogich zastępów, gdy ich przeciwnicy zostają pogrzebani żywcem. Po paru chwilach pozostała tylko garstka przerażonych żołnierzy egipskich, którzy najwyraźniej nie byli skorzy do wykrzykiwania deklaracji wierności wobec swojego pana. Przestraszone zwierzęta, pozbawione ciężaru ludzi, rozbiegły się we wszystkie możliwe kierunki. Młodzieniec pochylił się nad bełkoczącym u jego stóp człowiekiem. Wielki emir Egiptu rył rękoma w piachu, w nadziei szukając swojej niezwyciężonej armii. Kiedy podniósł głowę, ujrzał młodą twarz chłopaka, któremu niegdyś odebrał wszystko, co ten ukochał. Wystrzelił ręką w górę, mierząc oskarżycielsko palcem w czarne oczy. Lecz gdy tylko ponownie wejrzał w nie, w nim samym wybuchały na nowo odziedziczone od ducha emocje. Próbował krzyczeć, ale tylko dudniący gulgot zerwanych strun dobył się z piersi. Starał się odwrócić wzrok, lecz ani na chwilę nie mógł oderwać się od patrzenia na zjawę chłopaka. Rzucił się rękoma na swoją twarz, zdzierając skórę i wydłubując gałki oczne. Rwał i ciągnął, wbijając okrwawione palce coraz głębiej i głębiej. Nagle przestał i padł jak bezwolna kukła na piasek, a pomiędzy drobnymi ziarenkami popłynęła rubinowa posoka. Leżał tak jeszcze chwilę, dysząc i czując uchodzące z niego życie. Przytknięte do ziemi ucho emira chwytało wdzierające się w umysł wołanie tysięcy głosów o litość. Proszących o nią. Błagających o nią. Umierających bez niej. Wreszcie, nie okazujących jej teraz. ⢠Gotfryd stał spokojnie, w ciszy obserwując niezwykłe zdarzenia. Słyszał wrzask emira egipskiego oraz widział, jak ruchome piaski pożerają całe zastępy uzbrojonych mężczyzn. Po chwili zamigotało przy nim powietrze, aby ukazać odzianą w biel, tu i ówdzie upstrzoną niewielkimi rdzawymi plamkami, postać. Przed zakonnikiem stał młody chłopak, którego obsydianowe oczy wpatrywały się w brodatego rycerza. - Dziękuję ci za spełnienie mojej prośby - zaczął duch. Jego głos nie przypominał już stali, ale stał się ciepły i odrobinę chropowaty. - Twój Bóg musi być z ciebie dumny, skoro nosisz w sobie tyle wiary, by mi pomóc. Gotfryd opuścił głowę na pierś. Zaczął wpatrywać się w czerwony krzyż, niegdyś misternie wyhaftowany na tunice, teraz zaś brudny, wytarty i postrzępiony upływającym czasem oraz trudami. Zmarszczył czoło i powoli podniósł wzrok. - Nie wierzę w Boga - starał się rzec prosto, po żołniersku, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta tęsknoty, straty przetkanej zwątpieniem, a może nawet żalu wymieszanego z gniewem. - Jednak mnie zaufałeś, dlaczego? - Pytasz się, dlaczego uwierzyłem akurat tobie? - mnich spojrzał prosto w oczy młodzieńca. - A może w ciebie? Nie wiem, i nie wymagaj ode mnie niewypowiedzianego, może to... - Kwestia wiary... - Taak... - odpowiedział Gotfryd, po czym ponownie opuścił wzrok i obejrzał swoje, okute brudnym od ciemnej cieczy metalem, dłonie, w ciszy szepcząc do siebie - kwestia wiary. Zarys sylwetki młodzieńca zaczął powoli rozpływać się, gdy jego pakt ze światem dobiegał końca. Stali tak naprzeciwko siebie, nieruchomo i w milczeniu, zakonnik oraz zjawa młodzieńca. Kiedy dwa czarne punkciki zniknęły sprzed oczu Gotfryda, ten obrócił się w stronę swoich braci. Przeszedł parę kroków, po czym upadł na kolana. Zgiął się do tyłu, a następnie gwałtownie runął do przodu, wbijając twarz w piasek. Filip, podnosząc zakutego w kolczugę mnicha, opuszczał wraz z nim ogromną pustynię, z jej morderczym skwarem oraz niebezpiecznymi piaskami, w które wsiąkało kilka łez. Co zaczyna być już swoistą regułą - chociaż bynajmniej nie narzekam - dziękuję serdecznie Oceansoul za wszelkie uwagi. Oceansoul - Śro 14.05.2008, 14:59:07 " />Przeczytałam ponownie, mam jeszcze kilka uwag: Cytuj: Fenris - Śro 14.05.2008, 16:07:57 " />Kwestia wiary Drobinki pyłu delikatnie drgały w snopie wieczornego światła, które leniwie wpadało do wnętrza namiotu. W panującym w środku półmroku zamajaczyła na chwilkę sylwetka drobnej postaci. Perliste kropelki potu zamrugały na nagich plecach kobiety, kiedy oparłszy się rękoma o tors mężczyzny uniosła się w górę. Odchyliła nieco do tyłu głowę, a jej kruczoczarne włosy opadły na plecy, przyklejając się do mokrej, opalonej w słońcu skóry. Po chwili dziewczyna położyła się obok partnera, otulając się jego ramieniem, a głowę ułożywszy w załomie rozgrzanej, męskiej szyi. Oboje oddychali niespokojnie, próbując choć trochę ochłonąć. Ich oddechy połączyły się w jeden rytm, sycący się gęstym i lepkim zapachem obojga ciał. Mężczyzna gładził z wolna jej ramię, a ona przebiegała palcami po jego piersi. Kobieta podniosła głowę, aby móc spojrzeć w oczy kochankowi. On pochwycił jej wzrok i jak zawsze zatonął w szmaragdowej głębi nieziemskiego spojrzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się i powolutku przejechała opuszkami palców po jego wargach. - Powiedz, że już zawsze tak będzie - zabrzmiał melodyjny głos kobiety. - Obiecaj, że... - Nigdy cię nie opuszczę - odpowiedział mężczyzna ciepłym, nieco chropowatym głosem. - Kocham cię, Sahija. Przysięgam na Wszechmogącego, że zawszę będę przy tobie. Nawet po śmierci, obiecuję. Słońce zachodziło, oblewając coraz to ciemniejszym szkarłatem oazę w dolinie. W małym namiocie pył ponownie zawirował w takt dwóch splecionych ze sobą ciał. ⢠Niemiłosierny skwar lał się z nieba, gdy dwoje mężczyzn w tunikach przechodziło przez wąskie uliczki Świętego Miasta. Niższy z nich trzymał cały czas rękę opartą na głowicy miecza, co i rusz rozglądając się nerwowo na boki. Drugi szedł spokojnie, patrząc przed siebie, choć zmarszczone czoło sprawiało wrażenie, że szukał czegoś niedostrzegalnego, ukrytego w zniszczonych fasadach mijanych domów. Ludzie, którzy przechodzili obok, zwieszali szybko na dół głowy. Żaden nie odważył się podnieść oczu, czym prędzej wymijając dwójkę zakutych w kolczugi mężczyzn. - Popatrz na nich - odezwał się niższy. - Lezą jak szczury, uciekając prędko na sam nasz widok. Wyższy milczał, wbijając spojrzenie w ziemię. - A pochwyć tylko któregoś wzrok, to jakby ci sztylet w gardło wbijał z całych sił. Masz swoją wdzięczność za niesienie cywilizacji tej zgrai barbarzyńców. I od ilu lat próbujemy ich ratować od potępienia? Nasi ojcowie, dziadkowie, wszystko na nic! Za złamanego miedziaka poderżną ci gardło i nawet powieka im nie drgnie! - mężczyzna zatrzymał się, splunął i powiódł wzrokiem po grupce starców z dziećmi, które od razu zaczęły uciekać do najbliższego zaułka. - Psia ich mać! Teraz zwiewają, a jak tylko zjawią się Egipcjanie, to zobaczysz, że bić się będą, kto pierwszy zaopiekuje się Mameluckim koniem! Banda obdartusów i zdrajców. Wyższy przystanął po paru krokach, obrócił się i pogładził gęsto zarośniętą twarz. Spojrzał w rozgorączkowane oczy młodego towarzysza. Tamten po chwili odwrócił wzrok. - Chodźmy - wyższy odezwał się spokojnym głosem i ruszył dalej przed siebie. Niższy, cały czas trzymając uścisk na rękojeści miecza, zaklął siarczyście pod nosem, a po paru sekundach był znowu tuż przy kompanie. - Do diabła z nimi wszystkimi - bąkał do siebie od czasu do czasu niższy z rycerzy, posyłając nienawistne spojrzenia w kierunku mieszkańców Świętego Miasta. ⢠Wyższy z mężczyzn zapukał w nadgryzione zębem czasu drzwi. Głuchy dźwięk rozszedł się wokół, a rycerze popatrzyli po sobie. Niższy prychnął i prędko odwrócił głowę. Jego ręka wciąż spoczywała na głowicy miecza, gotowa w każdej chwili do szybkiego obnażenia klingi. Wyższy pchnął delikatnie drzwi, a te posłusznie uchyliły się. Weszli powoli do środka skąpanej w półcieniu izby. W pomieszczeniu nie było żadnego wyposażenia, tylko gołe ściany, poorane zadrapaniami oraz tu i ówdzie niewielkimi wgłębieniami, niby od uderzeń dłutem. Podłoga była upstrzona osobliwymi, rdzawymi kleksami, ciągnącymi się od wejścia w głąb pokoju, aż do jego przeciwległego końca, gdzie znajdowała się największa z plam, jakby ktoś z impetem rozbił wazę z winem. Panował tu także niepokojący chłód, tak odmienny od spiekoty ulicy i przyprawiający o gęsią skórkę. Mniejszy z mężczyzn przechadzał się nerwowo po pokoju, przesuwając wolno ręką po wyżłobieniach w murze. - I gdzie jest twój szczur, Gotfrydzie? - spytał niższy, przystając na chwilkę i wiercąc palcem w jednej z dziur. Roztarł w palcach drobinki kamienia, po czym z uśmiechem popatrzył na towarzysza. - Pewnie, jak każdy z jego rodzaju, zasuwa w rynsztoku albo chowa się w norze. Gotfryd spojrzał na kompana, po czym bez słowa przeniósł wzrok na podłogę. - Albo czekaj - kontynuował niższy - wiem! Pewnie już siedzi w Kairze i sprzedaje informacje o obronie miasta. Lub może, jak przystało na pracowitego szczura, wygrzebał pazurami gdzieś tajne przejście w umocnieniach i cichaczem zwabi diabły egipskie, by poderżnęły nam gardła w nocy. Co sądzisz, zakonniku? - zapytał z przekąsem, kładąc nacisk na ostatnie ze słów. Wyższy z mężczyzn podniósł głowę ku sufitowi i powoli wypuścił powietrze z płuc. - Myślę, że powinniśmy poczekać, Filipie - odrzekł spokojnym głosem. Niższy rycerz po raz kolejny parsknął, oparł się plecami o ścianę i popatrzył na sfatygowane drzwi, przez które wpadała wąska strużka wieczornego światła. - Oczywiście - zaczął z nutką drwiny w głosie. - Zaczekajmy na naszego szczura. W końcu co możemy mieć lepszego do roboty? - rzucił gniewne spojrzenie na zakonnika, który jednak wciąż ze stoickim spokojem wpatrywał się w sklepienie izby, zdając się w ogóle nie słyszeć narzekań towarzysza. Zaczynało się ściemniać, kiedy na progu pomieszczenia stanęła zakapturzona postać. Uchyliła ostrożnie drzwi, po czym cicho wślizgnęła się do środka. Przystanęła naprzeciwko wyższego z opancerzonych mężczyzn. Obaj spojrzeli sobie w oczy, następnie skłonili głowy na znak powitania. Osoba w kapturze obróciła się do drugiego ze zbrojnych i również pokłoniła mu się, lecz Filip tylko mocniej zacisnął rękojeść broni, obrzucając przybysza pełnym wzgardy spojrzeniem. - Proszę, wybaczcie mi za spóźnienie - zaczął przybyły. Jego głos był zimny, a zarazem drżący. - Przepraszam za pojawienie się dopiero pod osłoną nocy. - Dlaczego szczur spóźnił się? - Filip oderwał się od ściany i gwałtownie podszedł do zakapturzonej postaci. - Pamiętaj, przeklęty poganinie, jeżeli coś knujesz, to nie wyjdziesz stąd o własnych siłach. Przybysz powoli obrócił głowę w stronę rozłoszczonego rycerza. Dwoje ciemnych jak noc oczu natrafiło na wzburzony błękit wzroku Filipa. - Przeprosiłem cię, niewierny, i prosiłem o przebaczenie za późne przybycie. Jeśli taka twa wola, zrobię to raz jeszcze. I ponownie, gdy sobie tego zażyczysz. I tysiąckroć powtórzę, jeśli tylko chcesz. Cały czas patrzyli sobie w oczy, kiedy nagle Filip chwycił za gardło nieznajomego. Ścisnął je, ale żaden odgłos nie dobył się z piersi postaci w kapturze. - Takich, jak ty, powinni krzyżować! - ryknął rycerz. - Słyszysz mnie, szczurze?! Ręka Gotfryda zacisnęła się na przegubie dłoni jego kompana. Ten pod naciskiem rozluźnił chwyt, ale nie chciał puścić. - Wystarczy tego, Filipie, synu Ludwika z Bordeaux - rzekł spokojnym głosem. - Puść go. Teraz. Filip niechętnie posłuchał, po czym ponownie podszedł do ściany. Założył ręce na piersi i wzbił wzrok w przybysza, przez cały czas nie spuszczając go z oczu. Gotfryd stanął twarzą w twarz z zakapturzoną postacią. Przypatrzył się jej uważnie, ale nie był w stanie dostrzec nic oprócz lodowato czarnych oczu i paru ciemnych włosów, opadłych w nieładzie na czoło nieznanego mężczyzny. Zakonnik już chciał odezwać się, ale obcy powstrzymał go gestem wyciągniętej w górę ręki. Następnie sięgnął za pazuchę i wyciągnął małe zawiniątko. Wręczył je Gotfrydowi, który niepewnie przyjął ten nieoczekiwany podarek. Tymczasem zamaskowany przybysz nachylił mu się do ucha i zaczął coś niespiesznie szeptać. Filip patrzył, jak nieznajomy po dłuższej chwili odrywa się od jego towarzysza. Przybysz złożył dłonie, przyciskając je jednocześnie do ust i składając ukłon. Zakonnik potarł gęstą brodę i ze zmarszczonym czołem spojrzał na niewielki pakunek, trzymany cały czas w dłoni. - Uczynisz to, o co cię proszę? Gotfryd milczał, mrużąc oczy i bezdźwięcznie poruszając ustami. Zdawał się sprawiać wrażenie, iż jest sam w tym opuszczonym mieszkaniu, nagle wyrwany z otaczającej go chwili, rzucony gdzieś poza obdrapane ściany zapomnianej przez ludzi chaty. - Proszę, rycerzu, uwierz mi, że powiedziałem prawdę - ponownie odezwał się nieznajomy. Gotfryd wniósł oczy ku sufitowi, wypuścił ciężko powietrze, a następnie opuścił wzrok na zakapturzoną postać. Skinął powoli głową i schował zawinięty w materiał przedmiot do sakiewki przy pasie. - Dzięki ci - przybysz powtórnie pokłonił się. - Na mnie już czas. I tak, jak niepostrzeżenie pojawił się, tak też niczym cień rozpłynął się w mrokach nocy. Wyższy z rycerzy nadal stał pośrodku pustego pokoju, gdy niższy odkleił się od ściany i podszedł parę kroków w stronę swojego kompana. Stanął za jego plecami i założył ręce na pierś. - Wybornie! - zaczął drwiącym głosem Filip. - Ładna mi historia. A więc to jest ta sekretna misja, na którą musiałem iść z tobą, bo mi kazano, tak? Potajemna schadzka z jakimś tchórzliwym szczurem, który zamiast chłosty, daje ci jakieś śmieci i na dodatek szepcze coś do ucha tak, abym tego nie słyszał. Posłuchaj mnie, zakonniku - głos wyostrzył mu się, uderzając w nutę groźby - oddawaj to, co dostałeś, natychmiast! - wrzasnął Filip. - Dawaj to, albo będziesz tłumaczył się ze zdrady przed swoim Wielkim Mistrzem. Ogłuchłeś?! Daj mi ten diabelski pakunek! - ostatnie zdanie niemal wycedził przez zaciśnięte zęby. Kant dłoni z impetem spadł na nos Filipa. Krew momentalnie buchnęła z nozdrzy, lecz niższy z mężczyzn nie zdołał nawet złapać się za twarz, gdy zakonnik chwycił go za ramiona i poczęstował siarczystym kopniakiem w podbrzusze. Następnie złapał Filipa za włosy i gruchnął nim o podłogę. Potem raptownie przycisnął mu twarz do ziemi, a kolanem przygniótł plecy, tak iż w mgnieniu oka zastygli we wzajemnym, nienaturalnym, uścisku. Jucha z nosa mieszała się z pyłem, brudem i śliną, podczas gdy przywalony rycerz próbował nadaremnie wyrwać się z niedźwiedziego uścisku Gotfryda. - Ty psi synu - zacharczał Filip - zawiśniesz, skur... - Posłuchaj mnie - przerwał mu zakonnik, wbijając mocniej twarz kompana w podłogę. - Proszę, wysłuchaj mnie uważnie. Całą drogę od świątyni strawiłeś, złorzecząc na każdego innowiercę, którego napotkaliśmy. Lżyłeś wszystkich od najgorszych, starców, kobiety, handlarzy, tragarzy. Nawet bawiące się dzieci były dla ciebie pomiotem szatana - Filip starał się co i rusz wyrwać, ale, niestety dla niego, przewaga w sile nie leżała po jego stronie. - Uspokój się i słuchaj mnie cierpliwie. Nie wiem, przed kim i dlaczego musisz nosić tę maskę, i nie obchodzi mnie to, ale wiedz, że znam cię lepiej, aniżeli mógłbyś się kiedykolwiek domyślać. - Gówno wiesz... - wychrypiał Filip, lecz zakonnik od razu uniósł jego głowę i ponownie trzasnął nią o ziemię. Rozległ się głuchy plask, kiedy okrwawiony policzek uderzył w brudną od posoki podłogę. - Zamknij się wreszcie i słuchaj mnie, Filipie z Bordeaux. Nie rozumiem, po co czynisz tę maskaradę, ale zdaj sobie sprawę z tego, że wiem o pewnej urodziwej, lecz jakbyś to ujął - mnich wstrzymał na chwilę głos - pogańskiej dziewczynie ze Świętego Miasta - przygnieciony rycerz natychmiast przestał się wiercić, słuchając uważnie kolejnych słów Gotfryda. - Wiem, że spotykasz się z nią. Wiem, że kochasz ją. Wiem, że prędzej wyrzekłbyś się rodziny, herbu, służby królowi, a nawet wiary w Jedynego, aniżeli porzucił czy pozwolił komuś ją obrazić. Wiem, iż jest ci droższa niż wszystko na tym świecie i oddałbyś za nią życie. Dlatego proszę cię, zrzuć maskę i nigdy więcej nie zakładaj jej przy mnie. A tym bardziej nie strasz mnie, rozumiesz? Zakonnik puścił towarzysza, który podniósł się z wolna na czworakach, patrząc na szkarłatną ciecz, wsiąkającą powoli w brud klepiska. Wpatrywał się w nią dłuższy czas, po czym otarł ostrożnie twarz wierzchem dłoni. Opierając ramiona na kolanie wstał z grymasem bólu wykrzywiającym twarz i milcząco podszedł do Gotfryda. Ten pociągnął ku sobie zdewastowane drzwi. Obaj wychynęli niezauważeni przez nikogo z niewielkiego domu, zostawiając za sobą jego przejmujący chłód, nagość ścian oraz krew z kurzem i paroma łzami. ⢠W promieniach porannego słońca stały naprzeciwko siebie dwie armie. Tysiące mężczyzn w zbrojach poprawiało uchwyty na włóczniach i mieczach, szykując się do starcia. Ogromne wojsko emira egipskiego górowało liczebnie nad resztkami sił obrońców Królestwa Ziemi Świętej, którzy strudzeni i umęczeni stanęli do boju, gotowi raz jeszcze wznieść broń w górę. Wielcy panowie, zbrojni mnisi, plebs, kapłani - teraz wszyscy pospołu jednego stanu - patrzący oczyma bez wyrazu na dłonie ściskające rękojeści oręża. Niewysoki młodzieniec siedział przygarbiony na koniu obramowanym w trzy złote lilie, wyszyte na postrzępionym i brudnym materiale, który niegdyś musiał przypominać niebieski. Ściągnął powoli hełm i przetarł mokre od potu czoło. Zmrużył oczy i powędrował wzrokiem po liniach wojska w poszukiwaniu dawno niewidzianego towarzysza, który nigedyś, w pewnym małym i obskurnym domu, obił mu głowę. Natrafił w końcu na rząd odzianych w kolczugi zakonników, lecz nie był w stanie rozpoznać swojego brodatego znajomego. Powoli przeniósł spojrzenie na zastępy wroga. "Mój Boże - westchnął w duchu. - Co za mrowie ludzi. Jak my mamy stawić czoła takiej potędze? I po co? Z całego Królestwa nie zostało wiele, ledwie jedna twierdza, na dodatek broniona przez... - zamilkł na sekundę - niech to czort pochłonie! Został tylko piasek pod nami... Nieważne. Teraz już wszystko pozostało bez znaczenia. Pora umierać za coś, co i tak nie miało od początku sensu. Za kraj, którego już nie ma. Za Wszechmogącego, zdradzanego przez nas każdego dnia. Za wiarę, wartą mniej niż splunięcie". Ponownie nałożył na głowę hełm, poprawił uzdę i oddał się myślom o pewnej dziewczynie, której pewnie już więcej nie ujrzy. Kiedy usłyszał wrzask żołnierzy egipskich, opuścił ramiona, jakby nagle jakiś straszny, wymykający się słowom ciężar, je przygniótł. ⢠Armia emira skandowała jego imię, kiedy ten wzywał ich do lojalności wobec niego. I okrucieństwa wobec psów frankońskich. Ostatni z pomruków przebrzmiał, niosąc się echem w stronę krzyżowców, gdy tymczasem pojedyncza postać ruszyła w kierunku szeregów wojsk egipskich. Wysoki mężczyzna w kolczudze i białej tunice z czerwonym krzyżem szedł spokojnie w stronę wroga. Jego bracia zakonni i reszta krzyżowców patrzyła oniemiała, jak samotnik oddala się od nich, żłobiąc kolejne wgłębienia w migoczącym od słońca piasku. Tylko Filip wciąż wpatrywał się w grzywę konia. Podniósł wzrok dopiero, gdy jego giermek szturchnął go i pokazał szalonego żołnierza w oddali. Wyrwany z zamyślenia powiódł oczyma za dawnym towarzyszem, jednocześnie uśmiechając się pod przyłbicą. "A więc tu jesteś. Dobrze wiedzieć, stary łajdaku - rzucił w myślach". Gotfryd przystanął na długość strzału łuczników pustynnych, po czym ostrożnie odwiązał przytroczoną do pasa sakiewkę. Wyjął z niej niewielkie zawiniątko i delikatnie odpakował. W środku była malutka fiolka z przeźroczystego szkła, w której chlupotała jakaś ciemna ciecz. Mnich przyjrzał się flakonikowi, a następnie zgniótł go w dłoni. Karmazynowe kropelki popłynęły pomiędzy metalowymi kółeczkami rękawicy, kapiąc powoli na ziarenka piasku. "Tak, jak chciałeś, nieznajomy - wyszeptał w duchu zakonnik - spełniam twoją prośbę". Siedząc na karym koniu, Muad Ibn Dżabar, wielki emir Egiptu, patrzył z uśmiechem na całą scenę, rozgrywającą się w oddali. Zaśmiał się nerwowo i odrzucił propozycję swojego generała, aby posłać na niewiernego kundla łuczników. - I tak zginie - odrzekł pewnym siebie głosem dowódca. - Prędzej czy później, ale zginie. Tuż po tych słowach przed Muad Ibn Dżabarem zafalowało powietrze, naginając krajobraz i pojawiła się zakapturzona postać. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - przybysz podniósł głowę w stronę wielkiego emira. Jego zimny głos przeciął nagrzane powietrze, niczym sztylet w mroku. Emir szybko oderwał oczy od samotnego mnicha i spojrzał w dół, na odzianą w biel osobę. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar? - zapytała ponownie postać w dole. - Kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś?! Straż! Do mnie! - zagrzmiał emir. - Panie? - odezwał się niepewnie jeden z podkomendnych. - Nic ci nie jest, najjaśniejszy? - Łapcie go - wskazał czubkiem miecza na zakapturzonego mężczyznę, stojącego koło jego konia. - Ale panie - głos oficera zadrżał, a kilka kropelek potu perliło się na jego czole. - Oprócz nas nikogo tutaj nie ma. Wspaniały dowódca Egiptu gwałtownie obrócił się w stronę podwładnego. Już chciał obrzucić go stekiem przekleństw, lecz głos uwiązł mu w gardle. Muad Ibn Dżabar chwycił się za szyję, ale zdołał wydobyć z siebie tylko głuchy jęk. - Panie? Co się dzieje? - spytał przerażony generał, patrząc, jak jego władca bezskutecznie miota się w siodle, próbując coś powiedzieć. - Medyka! - wrzasnął do reszty straży przybocznej, a paru Mameluków wnet pognało po osobistego lekarza ich pana. Tymczasem mężczyzna z przysłoniętą głową podszedł bliżej do niemej postaci na koniu. - Ty jesteś Muad Ibn Dżabar - zaczął ponownie swoim zimnym głosem. Emir popatrzył mimowolnie na niego. Ich spojrzenia spotkały się, a czerń oczu zakapturzonej postaci nie pozwalała oderwać od nich wzroku. - Pamiętasz, jak dwadzieścia lat temu byłeś niczym więcej, tylko pospolitym bandytą, napadającym na ludzi? A może pamiętasz dzień, w którym zaatakowałeś pewną oazę? Czy przypominasz sobie dziewczynę o czarnych niczym smoła włosach, szmaragdowych oczach i skórze koloru hebanu? Może pamiętasz, jak wespół ze swoimi kamratami wywlekłeś ją z namiotu, a potem gwałciłeś, chociaż błagała cię o litość? A to, że poderżnąłeś jej gardło? Oczywiście, że nie. Wiele innych padało twoim łupem, trudno spamiętać śmierć każdej, czyż nie? Zapewne też nie przypominasz sobie pewnego młodzika, którego zmusiłeś do oglądania tego wszystkiego, a potem wywiozłeś na środek pustyni, na pewną zgubę, ot tak, dla większej uciechy. Emir nadal próbował coś powiedzieć, lecz nie był w stanie nic uczynić, poza bezsilnym mocowaniem się z własnym bezgłosem. Nie słyszał już nawet całego rozgardiaszu, toczącego się wokół niego. Nie zwracał uwagi na błagania lekarza, służby, gwardzistów. Patrzył tylko na pustkę ziejącą spod chusty przybysza. - Zabrałeś mi osobę, którą kochałem - kontynuował zimny głos - dlatego ja zabiorę ci wszystko, co tak uwielbiasz. Wyrzekłem się Najwyższego, zaprzedając duszę demonom, aby pomścić moją ukochaną. Odebrałeś mi wszystko! Słyszysz mnie?! Bądź przeklęty na wieczność, Muad Ibn Dżabarze! Zakapturzona postać ściągnęła okrycie głowy. Wielki emir Egiptu ujrzał twarz młodzieńca, która następnie w mgnieniu oka zaczęła deformować się. Wpierw zeszła z niej skóra, odsłaniając gnijące mięśnie, które raptownie zaczęły odpadać, ukazując dwa puste oczodoły gołej czaszki. Przybysz spojrzał w oczy emirowi. Niewielkie błękitne ogniki zajaśniały we wnętrzu czerepu na ułamek sekundy, wdzierając się do umysłu Egipcjanina, przeszywając go wspomnieniami ducha. Kłując w oczy tysiącem cienkich jak igła sztychów, emir ujrzał eksplodujący w głowie obraz. Stał pochylony nad płaczącą kobietą, która ostatkiem sił próbowała zaczerpnąć powietrza. Widział, jak przykłada dziewczynie ostrze pod gardło, przeciągając jednocześnie językiem po jej mokrym policzku. Następnie szybkim i zdecydowanym ruchem przeciął jej szyję, podkładając rękę pod strumień krwi. Kolejny wybuch w umyśle sprawił, że widział trzymanego przez parę zbirów młodzieńca, który przez łzy krzyczy, aż rwie mu się głos i mdleje. Wtem ostrza znikają, przestając wdzierać się w świadomość emira. Na ich miejsce zstępują rytmiczne uderzenia dziesiątek młotów wygrywających miarowy takt, a każde opadnięcie jest niczym kilof, rozłupujący pamięć wielkiego dowódcy. Emir pośrodku pustyni pada na kolana, trzymając się oburącz za głowę. Obie poprzednie wizje zlewają się w jedno. Wlewają się w niego, wypełniając go równocześnie emocjami zabitej dziewczyny i omdlałego chłopaka. Emir coraz bardziej kurczowo zaciska ręce, ale nie jest w stanie powstrzymać narastającego napływu wspomnień zjawy - chce krzyczeć, lecz potok emocji wzbiera i... Nagle! Następna eksplozja. Muad Ibn Dżabar odzyskuje wzrok. Zaczyna wyć. Wrzeszczeć niczym szlachtowane zwierzę. Potworny skowyt rozszedł się po wielkim wojsku egipskim, lecz nie był to tylko głos jego dowódcy, lecz wiernych żołnierzy, którzy zaczęli raptownie zapadać się w piasek. Frankowie obserwowali, jak majaczy różnobarwny horyzont wrogich zastępów, gdy ich przeciwnicy zostają pogrzebani żywcem. Po paru chwilach pozostała tylko garstka przerażonych żołnierzy egipskich, którzy najwyraźniej nie byli skorzy do wykrzykiwania deklaracji wierności wobec swojego pana. Przestraszone zwierzęta, pozbawione ciężaru ludzi, rozbiegły się we wszystkie możliwe kierunki. Młodzieniec pochylił się nad bełkoczącym u jego stóp człowiekiem. Wielki emir Egiptu rył rękoma w piachu, w nadziei szukając swojej niezwyciężonej armii. Kiedy podniósł głowę, ujrzał młodą twarz chłopaka, któremu niegdyś odebrał wszystko, co ten ukochał. Wystrzelił ręką w górę, mierząc oskarżycielsko palcem w czarne oczy. Lecz gdy tylko ponownie wejrzał w nie, w nim samym wybuchały na nowo odziedziczone po duchu emocje. Próbował krzyczeć, ale tylko dudniący gulgot zerwanych strun dobył się z piersi. Starał się odwrócić wzrok, lecz ani na chwilę nie mógł oderwać się od patrzenia na zjawę chłopaka. Rzucił się rękoma na swoją twarz, zdzierając skórę i wydłubując gałki oczne. Rwał i ciągnął, wbijając okrwawione palce coraz głębiej i głębiej. Nagle przestał i padł jak bezwolna kukła na piasek, a pomiędzy drobnymi ziarenkami popłynęła rubinowa posoka. Leżał tak jeszcze chwilę, dysząc i czując uchodzące z niego życie. Przytknięte do ziemi ucho emira chwytało wdzierające się w umysł wołanie tysięcy głosów o litość. Proszących o nią. Błagających o nią. Umierających bez niej. Wreszcie, nie okazujących jej teraz. ⢠Gotfryd stał spokojnie, w ciszy obserwując niezwykłe zdarzenia. Słyszał wrzask emira egipskiego oraz widział, jak ruchome piaski pożerają całe zastępy uzbrojonych mężczyzn. Po chwili zamigotało przy nim powietrze, aby ukazać odzianą w biel, tu i ówdzie upstrzoną niewielkimi rdzawymi plamkami, postać. Przed zakonnikiem stał młody chłopak, którego obsydianowe oczy wpatrywały się w brodatego rycerza. - Dziękuję ci za spełnienie mojej prośby - zaczął duch. Jego głos nie przypominał już stali, ale stał się ciepły i odrobinę chropowaty. - Twój Bóg musi być z ciebie dumny, skoro nosisz w sobie tyle wiary, by mi pomóc. Gotfryd opuścił głowę na pierś. Zaczął wpatrywać się w czerwony krzyż, niegdyś misternie wyhaftowany na tunice, teraz zaś brudny, wytarty i postrzępiony upływającym czasem oraz trudami. Zmarszczył czoło i powoli podniósł wzrok. - Nie wierzę w Boga - starał się rzec prosto, po żołniersku, lecz w jego głosie zabrzmiała nuta tęsknoty, straty przetkanej zwątpieniem, a może nawet żalu wymieszanego z gniewem. - Jednak mnie zaufałeś, dlaczego? - Pytasz się, dlaczego uwierzyłem akurat tobie? - mnich spojrzał prosto w oczy młodzieńca. - A może w ciebie? Nie wiem, i nie wymagaj ode mnie niewypowiedzianego, może to... - Kwestia wiary... - Taak... - odpowiedział Gotfryd, po czym ponownie opuścił wzrok i obejrzał swoje, okute brudnym od ciemnej cieczy metalem, dłonie, w ciszy szepcząc do siebie - kwestia wiary. Zarys sylwetki młodzieńca zaczął powoli rozpływać się, gdy jego pakt ze światem dobiegał końca. Stali tak naprzeciwko siebie, nieruchomo i w milczeniu, zakonnik oraz zjawa młodzieńca. Kiedy dwa czarne punkciki zniknęły sprzed oczu Gotfryda, ten obrócił się w stronę swoich braci. Przeszedł parę kroków, po czym upadł na kolana. Zgiął się do tyłu, a następnie gwałtownie runął do przodu, wbijając twarz w piasek. Filip, podnosząc zakutego w kolczugę mnicha, opuszczał wraz z nim ogromną pustynię, z jej morderczym skwarem oraz niebezpiecznymi piaskami, w które wsiąkało kilka łez. |
|||
Sitedesign by AltusUmbrae. |